Wczoraj prawdziwie zacząłem kampanię door-to-door gdyż wyszedłem poza swój „rewir”. Początki były trudne. Ludzie mnie zbywali, wysyłali na drzewo a pewna starsza pani krzyczała do mnie, że na żadne wybory nie pójdzie bo „te dwa domy to nie osiedle” i „poprzednie rady nic nie zrobiły”. Nie chcąc wchodzić w niepotrzebne dyskusje szybko skręciłem w lewo, zostawiając maruderkę na głównej ulicy.
Byłem zrezygnowany jak po 88 minutach niedzielnych derbów (do 88 minuty Arka prowadziła 2-0). Dom do którego zmierzałem był „domem ostatniej szansy”. Liczyłem na bramkę kontaktową by w końcówce doszło do wyrównania. Udało się! Podobnie jak na stadionie w Gdyni (2-2) tak i u mnie nastąpił happy end.
W końcu nastąpił przełom i trafiłem na osobę, która była żywo zainteresowana tym co mówiłem i zadała pytanie, które pojawiało się przy kolejnych drzwiach: „Gdzie mam iść głosować?”. Za każdym razem gdy słyszałem to pytanie miałem poczucie zwycięstwa, że to co robię ma sens. Uśmiechy, uściski dłoni, podziękowania… Pomimo kiepskiego początku, prawdziwie polubiłem kampanię door-to-door. Jednak rozmowa, nawet ze sceptykami jest o niebo lepsza niż „puste” wrzucanie ulotek do skrzynki. Passa która trwała w najlepsze niestety skończyła się wraz z wybiciem godziny 20.
Zrobiłem pieszo kilka jeśli nie kilkanaście kilometrów, przydała się znajomość języka niemieckiego i zimna głowa w sytuacjach zapalnych. Chyba nie mógłbym znaleźć lepszego zakończenia niż…anegdotka ;]
Pod koniec mojej wycieczki zawitałem przed bramą jednego z domków. Po podwórku biegał pies, furtka była zamknięta więc dzwoniłem do domofonu. Wcześniej wspomniany czworonóg podbiegł do bramy ciesząc się na mój widok. Skomlał i za wszelką cenę chciał się ze mną przywitać. Jako, że nikt nie odpowiadał wrzuciłem ulotkę do skrzynki i… w psa wstąpił demon! Zaczął ujadać, próbował sforsować bramę za wszelką cenę chciał mnie chapnąć, więc uciekałem czym prędzej „w siną dal”…