Koniec z wyborczymi dyktami na gdańskich ulicach? Do zakazu droga jeszcze daleka, ale właśnie taką propozycję złożyło niedawno trzech gdańskich radnych Platformy Obywatelskiej, w tym Dariusz Słodkowski, reprezentant „oruńskiego” okręgu wyborczego. Koncepcja budzi jednak kontrowersje wśród… innych polityków PO.
Od kilku tygodni w Gdańsku toczy się głośniejsza niż zwykle dyskusja nad zasadnością tego typu kampanii wyborczej. Zapoczątkowało ją trzech gdańskich radnych PO: Piotr Borawski, Szymon Moś i Dariusz Słodkowski. Ten ostatni reprezentuje okręg wyborczy numer 1, w którym znajduje się również Orunia.
Trójka radnych chce, aby w przyszłej kampanii samorządowej obowiązywało w Gdańsku już inne prawo wyborcze, zakazujące wieszania dykt w pasie drogowym. Nie wszystkim jednak propozycja radnych przypadła do gustu. Dyskusja między politykami toczy się m.in. na łamach trójmiejskiej Gazety Wyborczej.
W następnej kampanii wyborczej nie zobaczymy już na gdańskich ulicach twarzy polityków, spoglądających na nas z wielkich dykt?
Dariusz Słodkowski: Razem z kolegami klubu radnych Platformy Obywatelskiej złożyliśmy propozycję prezydentowi Pawłowi Adamowiczowi, aby wzorem innych polskich miast, zastanowić się nad ograniczeniem wizualnej strony kampanii wyborczej. W innych polskich miastach np. w Warszawie zakazane są naczepy z reklamami wyborczymi, w Poznaniu – co nam się szczególnie spodobało – wieszanie dykty z plakatami kandydatów. Sądzimy, że również w Gdańsku takie ograniczenia doskonale się sprawdzą.
Od 10 lat uczestniczę we wszystkich kampaniach wyborczych. Kiedyś pomagałem innym kandydatom, w ubiegłym roku po raz pierwszy ubiegałem się o mandat radnego. Pamiętam jak w tym okresie wyborczej gorączki całe noce i wiele dni spędziłem na wierceniu dziur, klejeniu plakatów, rozwieszaniu dykt – generalnie kampania stała się jednym wielkim przedsięwzięcie logistycznym, mającym na celu zawieszenie jak największej ilości plakatów.
Generalnie uważam, że taka kampania „wizerunkowa” jest – to odważne stwierdzenie – kampanią oszukaną.
Dlaczego?
Ona nic za sobą nie niesie. Nigdy nie usłyszałem od ludzi czegoś dobrego na temat wieszania plakatów. Nikt mi nigdy nie powiedział: „o wisi tutaj taka miła twarz, jak dobrze temu człowiekowi z oczu patrzy”. Jeżeli już, to słyszałem tylko złe komentarze na ten temat. Powtórzę raz jeszcze, wieszanie setek dykt na ulicach to jest mamienie wyborców. Plakaty nie wnoszą żadnej „treści”, nie dowiadujemy się niczego o danym kandydacie, poza tym jak wygląda – po retuszu w programie graficznym.
Nie każdy w Platformie Obywatelskiej myśli tak jak Pan. Jacek Bendykowski, Przewodniczący Klubu Radnych PO w Sejmiku Województwa Pomorskiego, który spiera się z Panem na łamach trójmiejskiej Gazety Wyborczej, twierdzi, że Pana propozycja to ograniczanie demokracji…
W moim mniemaniu kampania samorządowa powinna być skromną kampanią. Powinna być jak najbliżej mieszkańców. Sądzę, że ulotka, plakat w sklepie, baner na płocie u zaprzyjaźnionej osoby, metoda door-to-door, wszystko to pozwala kandydatowi odpowiednio „zawalczyć” o wyborcę. Nie potrzeba setek wielkich dykt. Ta forma jest zbyteczna, dodatkowo psuje estetykę miasta.
Czemu chce Pan narzucać innym kandydatom, jak mają prowadzić swoją kampanię?
Dzisiaj limity wyborcze w pewien sposób ograniczają kampanię, jednak niektórym kandydatom nie przeszkadza to powiesić w mieście kilku tysięcy dykt. Co ulica, to plakat tego polityka.
Można przekraczać ustanowione limity finansowe na prowadzenie własnej kampanii?
To jest możliwe, ale jest to zgodne z prawem. O zrzeczenie się limitu można na przykład poprosić innego kandydata, który nie prowadzi kampanii wyborczej. Można też poprosić sztab krajowy o zwiększenie limitu.
Dykty to rzeczywiście aż taki problem?
Moim zdaniem rezygnacja z kampanii wizerunkowej, konkretnie dykt, to tak naprawdę wyrównanie szans wyborczych. Teraz nie trzeba angażować się w kampanię bezpośrednią, dotrzeć do głosującego. Wystarczy odpowiednia kwota pieniędzy, setki, czy tysiące dykt swojej podobizny.
To nie ma nic wspólnego z próbą poznania problemów mieszkańców, to festiwal próżności. Młodzi ambitni ludzie z pomysłami, którzy wcześniej nie byli radnymi, którzy nie mają wielkich pieniędzy na prowadzenie swojej kampanii i którzy nie mają pierwszych numerów na listach partyjnych, są w tym wyścigu z góry na straconej pozycji.
Tajemnicą poliszynela jest, że w okręgu wyborczym numer 1, w którym znajduje się również Orunia, najwięcej „w dykty” zainwestował pana kolega partyjny, radny Lech Kaźmierczyk. Pan mówi mu teraz: koniec z taką kampanią, inaczej przekonuj do siebie wyborców. Panowie się jeszcze przyjaźnią?
Jestem członkiem Platformy Obywatelskiej, i odnajduję w tej nazwie głębszy sens. Właśnie ten aspekt obywatelski, bycia bezpośrednim – blisko wyborcy, powinien zachęcać ludzi do wybierania swoich kandydatów. To jest duże pole do popisu dla polityków PO, jak i każdej innej partii. Kampania bezpośrednia, spotkanie z wyborcą kłóci się z praktyką: „sześć dykt na jednym słupie”.
Lech Kaźmierczyk i Jacek Bendykowski do takiej „obywatelskiej platformy” nie pasują?
Nikomu nie odbieram prawa do posiadania innego zdania. Jestem daleki od stwierdzenia, że ktoś nie powinien być w Platformie Obywatelskiej, bo się ze mną nie zgadza lub ma inne zdanie.
Jeżeli Pana propozycja jest „tak blisko wyborcy”, to czemu złożyło ją tylko trzech gdańskich radnych PO?
Złożyliśmy propozycję we trójkę, ale duża większość radnych w Gdańsku jest zdania, że coś w zakresie prowadzenia kampanii wyborczych w Gdańsku należy zmienić.
Ale Pana inicjatywa nie podoba się chyba „starszym” kolegom w partii. Do Bendykowskiego pisze pan na łamach Gazety Wyborczej w następujący sposób: „Zachęcam mojego partyjnego kolegę do porzucenia śmieciowej kampanii plakatowej, ale przede wszystkim podjęcia trudu kampanii bezpośredniej. Może byłaby ona skuteczniejsza, gdyby zamiast ""młodego człowieka pomagającego w kampanii"" prowadził ją Pan osobiście. A ulotka poza ""kilkoma zdaniami programu"" zawierała jego rozszerzenie na aktualizowanej na bieżąco stronie internetowej. Bo jest blisko po wyborach, a Pan w sieci wciąż jest kandydatem do Sejmiku?” Idzie pan na wojnę z partyjnymi kolegami?
Mając doświadczenie prowadzenia kampanii bezpośredniej, dobrze doradzam partyjnemu koledze. To nie jest tak, że świat jest zero-jedynkowy, że coś jest albo czarne, czyli złe, albo białe, dobre. Świat jest nieco bardziej skomplikowany. Ja jestem zwolennikiem zakazania dykt, Jacek Bendykowski twierdzi, że dalej powinny być one obecne w trakcie kampanii wyborczej. Nie przesądzam kto ma tutaj rację. Chciałbym jednak podkreślić, że nasza propozycja dotyczyła kampanii samorządowej.
Przewodniczący Bendykowski podziękował już Panu za „dobre rady”?
Nie, jeszcze nie (śmiech), ale liczę, że przemyśli to i weźmie je sobie do serca.
To w następnych wyborach samorządowych nie zobaczymy już w Gdańsku dykt z wizerunkami polityków?
Wszystko zależy od woli Prezydenta Pawła Adamowicza, który może wydać w tej sprawie odpowiednie zarządzenie. Z listu prezydenta, opublikowanego w Gazecie Wyborczej wnioskuję, że nie mówi naszej propozycji „nie”. I że po wyborach parlamentarnych zorganizuje spotkanie wszystkich sił wyborczych, które będzie dyskusją nad naszą propozycją.