W związku z planowaną rewitalizacją kuźni, państwo Peek musieli się stamtąd wyprowadzić. Od sześciu miesięcy mają już nowe lokum. Także na ulicy Gościnnej. Zaledwie kilkanaście metrów od swego starego domostwa. „
- Ale dla nas, to i tak bardzo daleko. Czujemy, że żyjemy już w innym miejscu – mówią zgodnie. Pani Helena ma 83 lata, jej mąż jest od niej o 4 lata starszy.
Po chwili zaczynają opowiadać swoją historię.
- Kiedy się wprowadziliśmy na Orunię w 1948 roku, wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż teraz. Na Jedności Robotniczej (od 1949 roku tak oficjalnie nazywano dzisiejszy Trakt Św. Wojciecha – przyp. red.) było dużo więcej domów. Na Dworcowej była duża piekarnia. Przed kuźnią stały konie, które tutaj podkuwano. Czasem i dziesięć ich tu było – opowiada pan Stanisław.
W kuźni praca wre
Początkowo moi rozmówcy mieszkali w budynku obok kuźni (został on wyburzony wiele lat temu). Ich sąsiadem był kowal. Jego warsztat pracował od rana do wieczora.
- Wykuwano tutaj też wozy konne. Do dziś pamiętam jak przygrzewano obręcze. Rozpalano je do czerwoności, sypano morskim piaskiem i dwóch chłopa później waliło w to młotem. Panie, to było mocniejsze niż spawane – przekonuje mnie pan Stanisław.
- W środku było duże palenisko z cegły, a także kowadła. I tam też podkuwano konie. Nasz synek czasem pomagał kowalowi. Robił dla niego otwory w podkowach – uśmiecha się pani Helena.
W połowie lat 50-tych kowal przeprowadził się na Przymorze. Państwo Peek przenieśli się do kuźni przy ulicy Gościnnej. Do swojej dyspozycji mieli dwa pokoje i kuchnię. Warsztat był oddzielony od ich mieszkania murowaną ścianą. Zupełnie inaczej niż teraz prezentowało się podwórko (od strony torów).
- Tu wszystko było schludne i zadbane. Kosiłem trawę, hodowałem króliki, siałem tutaj chrzan, sąsiad uprawiał pomidory. Miałem swoją komórkę, gdzie trzymałem niezbędne narzędzia – wspomina pan Stanisław. – A teraz? Wszystko zdemolowane i poniszczone. Złomiarze kopią tu w ziemi i szukają jakiś metalowych części. A później przychodzą i piją na naszym podwórku – opowiada mój rozmówca.
Tu się żyło!
Jego żona cofa się w myślach do lat 60-tych. Jak mówi, nie mogła narzekać wówczas na Orunię.
- Dobrze nam się tutaj żyło. Cisza, spokój, wszędzie blisko. Wiem, że już wtedy Orunia była postrzegana jako „dzielnica latających noży”, ale ja się tu czułam bezpiecznie. Mnie nigdy nikt nie napadł – mówi pani Helena.
- Pamiętam, jak wybrałem się do Adrii z kolegą. Ja nie piłem, on zamówił sobie kieliszek wódki. Przy stole obok siedziało czterech chłopa i nagle jeden z nich się podniósł, podszedł do nas i zabrał jeszcze pełen kieliszek mojego kolegi. Tak bez żadnego słowa. Przy drugiej kolejce historia się powtórzyła. Mówię wtedy: „Józek, idziemy do domu, jeszcze lanie dostaniemy, ich jest czterech, nie mamy szans” – śmieje się pan Stanisław.
Na ulicy Gościnnej jeździł wówczas tramwaj „szóstka”. Zajezdnię miał przy dzisiejszej Zatoce. Kursował co kilkanaście minut. Pan Stanisław dojeżdżał nim każdego dnia do pracy.
Zaczynają się kłopoty
Wkrótce jednak pojawiły się kłopoty. Od dawna nieremontowana kuźnia, z roku na rok stawała się coraz mniej bezpiecznym miejscem dla swoich lokatorów. Jedna ze ścian groziła zawaleniem. Przeciekał również dach. Pani Helena zaczęła pisać podania do administracji. W tym czasie jej mąż, po pracy zamieniał się w jednoosobową ekipę remontową. Na rowerze przywoził dachówki i płyty chodnikowe. Od ówczesnego księdza pobliskiego kościoła parafii Św. Jana Bosko dostał kilka metrów ogrodzenia. Pan Stanisław modernizował obejście, lepił dach, wielkimi rurami podpierał chwiejące się ściany budynku.
Wreszcie otrzymał kilkuosobowe wsparcie.
- Administracja przysłała swoich ludzi. Poprawili ściany, wymienili podłogi i drzwi, przerobili piec. To było jakieś czterdzieści lat temu. Od tego czasu żadnych remontów w kuźni już nie było – mówi pani Helena.
- A pamiętasz jak nas oszukali na remoncie dachu? – uśmiecha się jej mąż. – Pewnego razu wieczorem przyszło do nas dwóch robotników. Mówili, ze niby będą naprawiać dach. Była noc, ja im świeciłem latarką, a oni „ciach, ciach” polepili tak na szybko kilka miejsc. Powiedzieli, że resztę prac wykonają już po zimie. Dali nam jeszcze pismo, a my bez czytania je podpisaliśmy...
- A tam było napisane, co się później okazało, że oni zrobili nam już „nowy dach”. A przecież to była tylko prowizorka, po kilku miesiącach znów przeciekało w wielu miejscach – wchodzi w słowo pani Helena. – Zrobiłam awanturę w administracji, kierownik w końcu przyznał mi rację, ale cóż remontu dachu się nie doczekaliśmy – dodaje moja rozmówczyni.
Kto się będzie nią opiekował?
Wiele wskazuje na to, że kuźnia doczeka się gruntownego remontu (i to nie tylko dachu) w najbliższych latach.
- Przyszli jacyś urzędnicy, konserwatorzy zabytków. Pomierzyli wszystko w naszym mieszkaniu. Robili wiele zdjęć. Jedna pani z Urzędu opowiadała nam, jak kuźnia się niedługo zmieni. Mam nadzieję, że to nie tylko takie puste słowa. Bo jak to będą tylko obietnice i żadnego remontu nie będzie, to kuźnia się po prostu zawali – komentuje pani Helena
- Kto teraz będzie dbał o kuźnię? My już nie możemy. A póki co, nikt tutaj nic nie robi – denerwuje się pan Stanisław.
Według projektów, rozpoczęcie prac budowlanych i konserwatorskich w kuźni przy ulicy Gościnnej zaplanowano na 2011 rok.