Rozmowa z prof. Jerzym Sampem, historykiem literatury, pisarzem, publicystą, wybitnym znawcą historii i kultury Pomorza, laureatem wielu nagród. Gdańszczaninem i oruniakiem z urodzenia
To była inna dzielnica, zupełnie inny świat. Miałem porównanie z innymi dzielnicami, takimi jak Wrzeszcz albo na przykład Brzeźno. Dzielnicami, które miały zupełnie inną historię. Orunia była moją małą ojczyzną, przy czym zawsze identyfikowałem się ze starym Gdańskiem, ponieważ moi rodzice, a konkretnie ojciec pochodził ze starej, zakorzenionej głęboko w XIX wieku rodziny pomorskiej, mieszkającej w samym sercu Gdańska. Dom mojego dziadka znajdował się przy Targu Rybnym, po którym nie ma dzisiaj już śladu. Teraz w tamtym miejscu prowadzone są wykopaliska, a za chwilę stanie jakiś kompleks hotelowy, czy deweloperski. Gdy byłem chłopcem chodziliśmy tam z ojcem na zgliszcza starego Gdańska, a ojciec pokazywał mi, jak wyglądało jego dzieciństwo nad Motławą. I to była taka kraina mityczna dla mnie. Ja urodziłem się sześć lat po wojnie. Wydawało mi się, że te gruzy i ruiny zawsze takimi były.
Ale Orunia nie była tak zniszczona?
Nie. Ta część Gdańska akurat nie. To był taki inny świat. Zbieranina ludzi z różnych części Polski. Słyszało się tutaj różne akcenty, różne dialekty. Przede wszystkim ludzie ze wschodu, czyli dawne tereny RP, utracone ziemie. Repatrianci z Wileńszczyzny, ludzie z centralnej Polski, Polacy zza Buga. Ponieważ moja mama była aktorką-amatorką fantastycznie naśladowała rozmaite mowy, nie można było rozstrzygnąć skąd ona jest. Tylko nieliczni wiedzieli, że jesteśmy rodziną autochtoniczną, która przeżyła tutaj. To był taki świat w kamienicy czynszowej, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Z praniem bielizny, myciem schodów, wnoszeniem węgla na trzecie piętro, z noszeniem popiołu, z kupowaniem mleka u rolników. Ulica Nowiny to była wieś. Ulica Żuławska to była ewidentna wieś w dobrym tego słowa znaczeniu. A jednocześnie było tu parę znakomitych śladów dawnej świetności, o których dopiero później dowiedziałem się, że mają historyczną wartość. Te dwa światy nachodziły na siebie.
A jak Pańska rodzina znalazła swoje miejsce na Oruni?
Moi starsi bracia przyszli na świat i wychowali się bądź to w samym Śródmieściu Gdańska, bądź też na terenie, dzisiaj powiedzielibyśmy, starego Chełmu. Ojciec pracował w czasie drugiej wojny światowej jako fachowiec od podzespołów łodzi podwodnych na terenie stoczni i nie musiał iść do wojska. W Wolnym Mieście Gdańsku zachował swój paszport, tak jak moja mama. Ja mam te dokumenty do dzisiaj. To było ewenementem. Ponieważ w rejonie późniejszej ulicy Worcella były bombardowania w 1945 roku, więc nie mogliśmy tam mieszkać. Znaleźliśmy mieszkanie tutaj, w opuszczonym domu, przy dzisiejszym Trakcie Św. Wojciecha. Między Radunią a torami, przy bardzo ruchliwej ulicy i torach tramwajowych, gdzie ciągle ktoś był przejeżdżany, tracił nogę albo jakieś przejeżdżane przez samochody zwierzęta podnosiły larum. Obok Raduni, w której kąpaliśmy się. To był nasz Eden. No i, oczywiście, Park Oruński, który był miejscem, gdzie człowiek się wychowywał, gdzie brał udział w podchodach rozmaitych, imprezach organizowanych przez Salezjanów, którzy nie mieli jeszcze swojej parafii. To był kościół rektorski, z powinnością zajmowania się młodzieżą. Nie tylko tą trudną, ale także tą łatwiejszą. Stąd też te nasze kontakty z kościołem.
Czyli to są pierwsze Pana wspomnienia związane z Orunią; Trakt, Park, Radunia...
Tak. To są pierwsze moje wspomnienia. Pamiętam też, że mój najmłodszy ze starszych braci, już jako ministrant grywał na trąbce z wieży kościoła. W maju majowe pieśni. Potem wstąpił do seminarium duchownego i jest od wielu lat prałatem na Czarnej we Wrzeszczu. Dawnej Czarnej, a teraz księdza pułkownika Zator-Przytockiego. Prowadzi akademicki kościół z bogatymi tradycjami. To są te nasze wspomnienia. Pomiędzy instytucjami rozmaitymi także kościół odcisnął swoje piętno, chociaż ja nigdy nie miałem inklinacji ku temu, żeby być duchowną osobą.
Czy całe życie Pana dom znajdował się na Oruni?
Ja zawsze się śmieje, że mój dom, w którym mieszkam, znajduje się w pokoju, w którym przyszedłem na świat. I tego domu, jak rodzinnej relikwii strzegę, choć on jest w opłakanym stanie. Tak jak większość tej starej Oruni i kamienic czynszowych, z drewnianymi klatkami schodowymi, niereperowanymi przez kilkadziesiąt lat. Ja specjalnie o remont nie zabiegam. Nie dlatego, że dobrze mi się mieszka w takim zapomnianym przez władze i instytucje obiekcie, ale dlatego, że tam przyszedłem na świat i to jest takie moje gniazdo. Ja spędziłem wiele lat w różnych częściach świata. To zaczęło to się od wróżb mojej sąsiadki vis a vis. Na trzecim piętrze, na którym mieszkam, mieszkała pani, która odczyniała uroki. Była taką dobrą wróżką. Wróżyła przyszłość. Ta pani miała zawsze w piątki po zachodzie słońca kolejki dziewcząt, które ustawiały się na schodach, na klatce schodowej, żeby dowiedzieć się, czy wyjdą za mąż. Byli też chorzy, którym zażegnywała choroby. No i wróżyła z kart. Kiedyś wywróżyła mi, że będę dużo jeździł po świecie, co w latach sześćdziesiątych wydawało mi się czymś absolutnie nierealnym. Wtedy funkcjonowało takie słynne określenie, że człowiek się składa z duszy, ciała i paszportu. Z tymże człowiek był pozbawiony tej trzeciej części triady czyli paszportu. Jednak mnie szybko udało się to zrealizować. Dzięki znajomości języków obcych. W czasie studiów na Uniwersytecie Gdańskim udało mi się poznać życie Uniwersytetu Amerykańskiego w Bejrucie. Poznać smak tamtejszej wojny, być ewakuowanym ze studentami z bombardowanego wówczas Uniwersytetu w Bejrucie. Najpierw do Damaszku. Potem się już zaczęło. Byłem korespondentem dla prasy lokalnej, ale także krajowej. Podczas moich podróży trafiałem na straszne rzeczy. Na przykład byłem w 1977 roku na Wyspach Kanaryjskich, kiedy wydarzyła się największa tragedia w dziejach lotnictwa cywilnego – zderzenie dwóch Jumbo Jetów. "Dymy nad Santa Cruz" – tak nazywała się relacja, którą napisałem. I to mi zapewniało paszport. Potem były stypendia różnych uniwersytetów i zajęcia. Bywałem więc, we Włoszech, ale także w Afryce. Także na wyspach Oceanu Indyjskiego. Moje powroty do Gdańska, na Orunię były jednak azylem, ucieczką od wielkiego świata.
Kiedy według Pana Orunia zmieniała się najszybciej? Myślę tu o zmianach w ostatnim półwieczu, zmianach, których był Pan świadkiem.
Orunia otrzymywała takiego "kopniaka" od czasu do czasu. I to związane było z polityką, oczywiście. Kiedy De Gaulle przejeżdżał z Pruszcza Gdańskiego Traktem Św. Wojciecha, wtedy Jedności Robotniczej, ja byłem tego świadkiem. Wtedy malowano ją, a przynajmniej starano się stworzyć takie wrażenie. Do wysokości pierwszego piętra domy zostały pociągnięte farbą. Przełomowym momentem była likwidacja tramwaju i pętli tramwajowej, która kończyła i zaczynała jakby dwa różne światy: świat wiejski i świat miejski. To było na początku lat 70. Koniec linii tramwajowej z mijankami. Asfalt zamiast kocich łbów. Potem rozszerzenie ulicy, które spowodowało zlikwidowanie prawie całej jednej pierzei domów. Myślę o wschodniej pierzei leżącej wzdłuż Traktu Św. Wojciecha. Kolejny moment to rzecz, którą osobiście udało mi się przeforsować, czyli zmiana nazwy. W 1999 roku w związku z przyjazdem papieża z ul. Jedności Robotniczej na Trakt Św. Wojciecha. Jej zmiana wzbudziła protesty ludzi, którzy musieli zmieniać pieczątki i szyldy. Kolejny etap zmian to wielka powódź. Przeżyłem ją na własnej skórze. Brodziłem w wodzie po szyję, robiłem zdjęcia w czasie ulewy. Nie sądzę, żeby ktokolwiek miał tak bogaty zbiór fotografii z tamtego tragicznego dnia, jaki ja posiadam.
Jak z perspektywy czasu ocenia Pan dzisiejszy stan tej dzielnicy? Czy na przykład 20 lat temu, jeśli mógłby Pan spojrzeć w przyszłość i zobaczyć dzisiejszą Orunię, to byłby Pan rozczarowany, czy raczej zadowolony?
Tu są jeszcze relikty tego, co było. Nieliczne już niestety. Jest to kawał substancji zabytkowej. I te, które mogłyby zostać ocalone, były i są bezmyślnie dewastowane. To się zaczyna od zwykłych klamek, które trafiały na wysypisko śmieci i od kamieni granicznych, które były usuwane i likwidowane. Domy z holenderskiej cegiełki są rozbierane. To, co jest jeszcze do uratowania, to kuźnia, dom przy kościele Serca Jezusowego, sam kościół, cała tzw. Starówka Oruńska, łącznie z bębnem betonowym, na którym przyklejane były stare gazety i afisze, gdzie jeszcze niemieckie, przedwojenne teksty można odczytać. Oczywiście, poczta i dawna mleczarnia, dawne karczmy "Pod Koziołkiem” i pod "Złotym Lwem", gdzie lew już nie jest złoty i ostał się go tylko fragment. Na budynku brakuje ekskluzywnego balkonu. Także posterunek policji...
Czyli jest Pan rozczarowany?
Brakiem zrozumienia władz przedostatnich. Te ostatnie bardzo dbają o ratowanie tego, co się jeszcze da, żeby tworzyć nową rzeczywistość. Żeby ta starówka mogła funkcjonować i cieszyć wzrok, tak jak kiedyś. Tu przyjeżdżali specjalnie artyści z Gdańska, czy z zagranicy, żeby uwieczniać na przykład starą kuźnię na swoich sztychach. To znaczy, że te rzeczy były wartościowe. Takich obiektów w moich czasach dziecięcych było bardzo wiele. Żaden już prawie nie pozostał cały. Zniknęły bezpowrotnie elementy dawnego wyposażenia domów. Piece na przykład. Dobrze, że Park Oruński może się poszczycić tym, że jest piękny, zadbany. Że odbywają się tam kulturalne imprezy, takie jak ostatni festyn na przykład. I koncerty, które kiedyś były nie do pomyślenia. Na przykład muzyki klasycznej, w wykonaniu zespołu nomen omen „Orana”. To jest inna kultura, to są inni ludzie, to jest inny świat. I bardzo dobrze, że tak się stało, bo nie wraca się do tej samej rzeki.
W swojej książce opisuje Pan różne role, które spełniała Orunia w stosunku do Gdańska. Była swego czasu zapleczem rolniczym, przed wojną stała się dzielnicą robotniczą, ale przez ten czas była także miejscem wypoczynku dla Gdańszczan. Czy zapowiadane przez prezydenta Adamowicza prace remontowe nad kanałem Raduni, mogą Oruni przywrócić ten charakter?
Jest to możliwe, przy czym trzeba wykluczyć sobie pewne rzeczy. W momencie, kiedy w 1852 roku wytyczono linię kolejową biegnącą z Warszawy, nastąpiła dekompozycja układu urbanistycznego Oruni i dawne ogrody, rezydencje patrycjuszy, bogatych Gdańszczan zostały bezpowrotnie podzielone na pół. Orunia była do 1850 roku, tak jak cały Gdańsk, pogrążona w wielkiej biedzie. Od czasu wojen napoleońskich był ogromny kryzys, podtrzymywany już później sztucznie przez władze pruskie, żeby upokorzyć te miasto niepokorne, zawsze harde w stosunku do panującej władzy. Do tego momentu Orunia była miejscem, które nie miało równego sobie. Gdańskie parki i założenia dworsko-ogrodowe, np. słynny Park Oliwski, parki przy Polankach, cały ciąg dworów; Dwór I, Dwór II, Dwór III, itd., park przy Kościele Cystersów w Oliwie – to były piękne rezydencje, które były dla przeciętnego człowieka niedostępne. Może z wyjątkiem części Jaśkowej Doliny, gdzie był Gaj Gutenberga i teatr na wolnym powietrzu. Orunia w 1917 otrzymała w darze od ostatniej właścicielki Emilii Hoene Park Oruński i ten Park był dobrem publicznym. Trzeba pamiętać, że w odróżnieniu od innych dzielnic Orunia miała parę parków. To były dwa parki Schopenhauera, park na Starych Szkotach, z belwederami, fantastycznymi widokami. Pierwszy ogród zoologiczny, o którym się nie pamięta, a który znajdował się przy dzisiejszej szkole muzycznej. Chodziły tam sobie wśród stolików osły, wielbłądy, lamy. Można było popływać sobie łodzią na nieistniejącym dziś stawie. Wypoczywano tam w ciągu niedzieli. To było tak blisko, że można było przejść się na piechotę, a kto nie chciał, ten przyjeżdżał oruńskim tramwajem, który wszedł do literatury pięknej za sprawą poetów chwalących te właśnie wypady poza Gdańsk na czas soboty i niedzieli.
Jeśli mógłby Pan sprawić, że któryś z nieistniejących historycznych oruńskich budynków powstałby na nowo – to który?
Może nie tyle budynek, ale pewne ciągi komunikacyjne i widoki. Na przykład nad nami wznosi się najwyższe wzgórze, ponad 47 metrów wysokości, z którego roztaczał się kapitalny widok. Ta góra, przez nas nazwana "Wulkanem", bo ma u góry takie właśnie sklepienie jak wulkan, dzisiaj jest obudowana domami i to już nie jest ten klimat. To zupełnie inny świat. To cała Orunia Górna i cała Orunia w otulinie Potoku Oruńskiego, czyli działki i osiedla Moje Marzenie. Proces ten był właściwie nieunikniony. To czego najbardziej żałuję to to, co jest dla humanisty nieuchwytne i co nie mieści się w architekturze jako takiej, bo ta najstarsza, najcenniejsza przetrwała jednak, jeśli nie została zniszczona totalnie podczas drugiej wojny światowej. Myślę o kościele na Starych Szkotach, gdzie powstaje w tej chwili rezydencja biskupa Głódzia, mająca odtwarzać klimat dawnego kolegium jezuickiego, gdzie kształcił się m.in. Józef Wybicki, twórca hymnu narodowego. Dla humanisty to, co jest trudne do odtworzenia, to zapach. Każda dzielnica ma swój zapach. Kiedyś, jak przyjeżdżało się tramwajem „6” na pętlę i szło się w stronę ulicy Nowiny, która nazywała się przed wojną Nowy Świat, to rzeczywiście był to nowy świat, ale w starym stylu, czyli wozy drabiniaste, krowy, świnie, zapachy i smród, który jest także elementem pejzażu. Co z tego, kiedy my oglądamy piękny pejzaż z martwą naturą na obrazie albo najfajniejsze zdjęcie albo Internet, kiedy nie mamy tego klimatu, zapachu, aromatu lokalnego, który jest tak charakterystyczny i przypisany do miejsca. To nie jest bez znaczenia, że tu się produkowało warzywa i rzepak. Tu były ogrody na Żuławskiej z kartofliskami i pachnącymi ziołami, a gdzie indziej rosły łany żyta i piął się chmiel.
Czy jest jeszcze ten zapach?
Nie ma. To są miniaturki, ogródki, ale to związane jest także z pszczołami na przykład. Zawsze tu były ule. Kiedyś palono gałęziami, węglem i torfem. Dzisiaj tego nie ma. Rzadko kiedy przejeżdżał samochód, ale dużo było furmanek. Zapach jesieni z tymi kartofliskami wypalanymi i ziemniakami, które można było na polu uszczknąć i upiec. Jest, oczywiście, zawsze ta tendencja do tego, żeby idealizować kraj dzieciństwa. Każdy poeta, każdy pisarz próbuje wracać do swojej Arkadii. Dlatego zwróciłem od razu uwagę na ten bukiet (profesor wskazuje na stojący na stole bukiet polnych kwiatów – przyp. autora). To jest kawałek starej Oruni. Nie wyobrażałem sobie, żeby wychodząc na okoliczne pola nie przynieść mamie takiego bukietu kwiatów. W domach się piekło i one też pachniały, krochmaliło się, były magle, przecież to tworzyło cały ten bogaty klimat. To odeszło na zawsze. I ja zdaję sobie sprawę, że byłaby utopią próba ucieczki od Internetu w stronę chabru i kąkolu. Już tego nie będzie. Tych czasów, gdzie ręką łapało się szczupaki w Raduni. Radunia miała torowisko na dnie. Była czyszczona dwa razy do roku i nie było problemu powodzi. Chyba, że naturalna powódź, ale nie taka jak w 2001 roku.
Starsi mieszkańcy pamiętają, że można było pływać w rzece...
Ja też! Z tego mostu przy parku skakało się do kanału. Kto potrafił to na głowę, a kto nie, to na nogi. To było naturalne. Komuś mogła stać się krzywda, ale myśmy wiedzieli, gdzie jest tzw. koński dół i tam było bardzo głęboko. To było niedaleko dawnej Parkowej, ale dzisiaj nie ma śladu po tej kawiarni. Tam, gdzie wpływa Potok Oruński do kanału Raduni. Tam znajdowała się głębina i tam pływali ci, którzy umieli dobrze pływać. Tam się skakało. To były takie zabawy dziecinne. Kto potrafi przepłynąć od mostu do mostu pod prąd. I tu ciekawostka – najcenniejszym zabytkiem Oruni jest nie architektura murowana. Jest cenna, ale najstarszym zabytkiem jest kanał Raduni. Pan pyta, czy remont go ożywi. Myślę, że tak, ale nigdy już nie będzie spełniał tej funkcji pierwotnej. Krzyżacy mieli fantastyczną wizję wykorzystania sił przyrody, Radunia miała zasilać wielki młyn w Gdańsku. Ale po drodze poruszała tryby licznych dziesiątki tartaków i olejarni, wykorzystując różnicę wysokości. Gdyby te miniatury w przyszłości zostały odtworzone, to byłaby atrakcja na miarę naszych czasów. Tak jak mój pomysł wypowiedziany podczas ostatniego spotkania roboczego z prezydentem Adamowiczem. Trzeba rewitalizować park Schopenhauera. Schopenhauer to postać światowa filozofii. Dzisiaj to jest zaplecze hurtowni. Tam, gdzie zaczyna się ulica Dworcowa, Dom Kultury – te tereny są totalnie zaniedbane. Kiedyś należały do rodziny Schopenhauerów, a konkretnie do dziadka Schopenhauera – Andrzeja. Są relacje z XVIII w. jak ten park wyglądał, że był udostępniany szerszej publiczności. W tym parku były fontanny, pałac, dwór, na miejscu którego stoi dzisiejszy Dom Kultury, nienawiązujący do pierwotnej budowli. A mój pomysł polega na tym, żeby stworzyć, rewitalizując tamten park, pewnego rodzaju ślad po Arturze Schopenhauerze. Żeby ktoś, kto przyjeżdża z Niemiec albo z Anglii i dowiaduje się, że w Gdańsku przyszedł na świat Artur Schopenhauer, mógł tam pójść. Aforyzmy Schopenhauera zostały zebrane w księgę. Krótkie myśli fantastycznie nadają się do tego, żeby je wyeksponować np. na kamieniach. To jest trwałe, trwalsze niż nam się wydaje. Stworzenie parku z takich kręgów kamiennych, które tworzyłyby myśli Artura Schopenhauera, gdzie by stał pomnik Artura – to byłaby atrakcja numer jeden. Atrakcją, która byłaby jednocześnie lekcją. W dawnych parkach, na przykład na górze Pachołek w Oliwie, powstały takie małe memoriały, gdzie były pewne myśli filozofów z różnych części świata. Tu mielibyśmy swojego własnego filozofa i jego myśli wyeksponowane. Erystyka – myśli o sztuce prowadzenia sporów, bardzo by się przydały, on celował w tym. I to zostanie zrealizowane. Prezydent był na tym spotkaniu razem ze swoimi dyrektorami, którzy zmieniają istniejący plan tego obszaru i wykorzystają ten plan, żeby wprowadzić te elementy. Żeby pokazać ewenement i ponadczasowość jego myśli, jego filozofii. Technicznie jest to do zrealizowania. Trzeba też odgrodzić ekranem dźwiękochłonnym park od torów, a będą i koncerty pod gołym niebem.
Mamy nadzieję, że tak się stanie. Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.