Dzisiejszy odcinek "oruńskich wspominek" poświęcamy ludziom, którzy, w różny sposób, odcisnęli swoje piętno na tej dzielnicy. Będzie więc o konduktorze - poecie, zapracowanej akuszerce, muzyku z kinem w domu, wesołym chirurgu, "charakternym" księdzu, wszystkowiedzącym milicjancie i kilku postaciach, mających... "twardą rękę".
W tym trwającym kilka godzin wywiadzie pytaliśmy o wiele kwestii. Interesowały nas powojenne historie, wygląd poszczególnych ulic, oruńskie kina, lokalne pijalnie i restauracje, kursujący w przeszłości tramwaj, mit (lub nie) "dzielnicy latających noży", przejazd de Gaulle'a i ...długo by wymieniac, co jeszcze.
Ale miejsca, daty i statystyki to nie wszystko. Chcieliśmy też poznać historię Oruni przez pryzmat opowieści o mieszkających i pracujących tutaj ludziach. Takich, którzy różnymi zasługami trwale zaznaczyli się w świadomości oruniaków. I tworzyli, lepszy czy gorszy, ale jednak klimat tej dzielnicy. O którym, w oficjalnych podręcznikach i książkach raczej nie przeczytamy. A szkoda...
Konduktor, który mówił wierszem
Zaczynamy od pracującego w latach 60-tych na Oruni konduktora. Wówczas kursował tutaj tramwaj (do początku lat 70-tych) numer sześć. W nim (a także na innych, gdańskich liniach) można było często dostrzec...wesołą postać.
- To był naprawdę wyjątkowy konduktor. Z wszystkimi rozmawiał, zawsze wesoły, zawsze jakiś kawał opowiedział. No i te jego wierszyki. Na każdy przystanek miał jakiś króciutki tekścik - wspomina Bogdan Stopa, który na Orunię trafił jako młody chłopak w 1946 roku.
- Na Oruni na przystanku przy Adrii miał zawsze gotowy wierszyk na temat jadłospisu z tego lokalu. Pamiętam jeszcze inny przystanek: "Okopowa, kto na stopniach, niech się schowa, bo milicja z lewa, prawa, zaraz będzie obława" - śmieje się Zdzisław Stopa, najmłodszy z moich rozmówców, dziś już ponad 60-letni mężczyzna.
Obaj panowie nie pamiętają, jak nazywał się "poeta". Do tej informacji udaje nam się dotrzeć na stronie "Dawnego Gdańska". "Wesoły konduktor" to Antoni Turzyński. Był tak znaną postacią, że w latach 60-tych gdańscy studenci wystawili o nim sztukę.
- Przypomniał mi się jeszcze jeden jego wierszyk. Na przystanku koło więzienia mówił zawsze: "Świerczewskiego, widok na Nowy Świat, widok do 5 lat!" - opowiada pan Zdzisław.
- W oruńskiej "szóstce" wszyscy go lubili. Ale miał też prawdziwe poważanie wśród pasażerów. Zdarzało się, że było tak dużo ludzi, że do tramwaju nie dało się wcisnąć. Krzyczał wtedy zawsze: "Panowie głębiej, panie popuszczą i wszyscy naraz!" - uśmiecha się pan Bogdan.
Lekarz, co potrafił pisać i czytać
Z tramwaju przeskakujemy do kolejnego tematu: służby zdrowia. Początkowo robi się pesymistycznie.
- Orunia nie miała z reguły szczęścia do lekarzy. Smolską, pamiętacie? - pyta pan Zdzisław.
I po chwili tłumaczy.
- To była lekarka, która miała takie powiedzenie: "Rozwolnienie? To przejdzie! Następny!". Podejście do pacjentów, jak widac, nie za ciekawe - dopowiada.
- A Dziadul? Ten to zawsze pytał tylko: "A stolec ma?". I to było całe badanie - śmieje się Kazimierz Stopa, dziś 71-letni mężczyzna.
Ale po chwili pada nazwisko Kulczyński. I atmosfera przy stole zmienia się całkowicie.
- Ordynator ortopedii w szpitalu Marynarki Wojennej, który pracował również na Oruni. Zacna postać - wyjaśnia pan Zdzisław.
Na Oruni ośrodek zdrowia mieścił się przy Trakcie Św. Wojciecha (na wysokości dzisiejszej stacji benzynowej "Lotos").
- Tak jak inni lekarze przyjmowali po 20, 30 pacjentów w ciągu 8 godzin, tak doktor Kulczyński potrafił "obsłużyć" nawet setkę osób. I miał świetny kontakt z pacjentami - opowiada pan Bogdan.
Jak wspominają moi rozmówcy, doktor Kulczyński "poskładał" w swojej karierze tysiące oruniaków.
- Widział, że jeden ma oko podbite, a drugi wybity palec. Pytał: "Co, razem byliście?". I jeszcze ich godził - śmieje się pan Zdzisław. - Lubił żartować. Brał po dziesięć osób do swego gabinetu. Widzi, że wśród nich jest starsza pani. Mówi do niej: "Siadaj babciu". Ona się rozgląda i mówi, że nie ma na czym. Kulczyński krzyczy do siostry: "Zamiatane było?". Potrafił rozładować atmosferę - dodaje.
Oprócz żartów, miał w zanadrzu zawsze sporo opowieści.
- Kiedyś mówi do pacjenta: "Widzi Pan, co tutaj napisałem? Nie? No nic dziwnego, bo ja po wojnie skończyłem kurs szybkiego pisania i czytania". I opowiada, jak to po wojnie, już jako lekarz, pracował w jednostce wojskowej. Pewnego razu wpada tam kapral. Krzyczy: "Wszyscy na naukę czytania i pisania!". Kulczyński nieśmiało: "Ale przepraszam, ja jestem lekarzem". Kapral: "Lekarz, nie lekarz, wszyscy muszą umieć czytać i pisać!" - pan Zdzisław nie może powstrzymać się od śmiechu. Przy stole robi się wesoło.
- Czasem potrafił się również zdenerwować. Zawsze rano przemywał on ręce w spirytusie, niekiedy i gardło, jednym łykiem, w ten sposób odkażał - śmieje się pan Bogdan. - No i jednego razu nowa siostra przyniosła mu spirytus, który jak się później okazało był skażony. Jak on się później wściekał.
O tym, że doktor Kulczyński był bardzo szanowany przez mieszkańców Oruni, może świadczyć również nekrolog, na który pan Kazimierz natknął się w gazecie kilka lat po śmierci lekarza.
- "W rocznicę śmierci doktora Kulczyńskiego - wdzięczni oruńscy pacjenci" - pamiętam ten wpis. To był wyjątkowy lekarz, wielka fachura w rękach - wspomina.
Akuszerka, która była wszędzie
Kolejna postać znała bardzo wielu oruniaków. I to od samego ich urodzenia. Dosłownie.
- Akuszerka, miała na nazwisko Stefaniak, mieszkała na Oruni od lat 40-tych. Przez wiele lat odbierała tutaj mnóstwo porodów. Nie miała ani jednego śmiertelnego wypadku, ani dziecka, ani matki - opowiada Teresa Panasiuk, najstarsza z moich rozmówców.
- Kobiety dobrze się przy niej czuły. Można było jej zaufać. Odbierała całe pokolenia - dopowiada Weronika Leśniewska, która urodziła się w 1946 roku na Oruni.
Ludzie szanowali ją również za zasady, których zawsze przestrzegała.
- Jak zbadała rodzącą i coś jest nie odpowiadało, od razu wzywała pogotowie. A kiedy sama odbierała poród, kobieta musiała później przez tydzień leżeć jeszcze w łóżku - przypomina sobie pani Teresa. Także ona urodziła swoje dziecko, mając u boku opisywaną tu akuszerkę.
Ksiądz, co miał "charakter"
W połowie lat 50-tych (do 62 roku) na Oruni pełnił posługę, zdaniem moich rozmówców, wyjątkowy ksiądz: Stanisław Salomonowicz, salezjanin.
- Miał charyzmę. Jak grał w piłkę i w drużynie było miejsce na 10 osób, to i tak szło z nim trzydziestu. Nie był z Oruni, ale potrafił dogadać się z wszystkimi. Mieszkańcy traktowali go jak swojego, jak oruniaka - relacjonuje pan Zdzisław.
- Pamiętam, jak w sutannie jeździł na łyżwach po stawie w Parku Oruńskim. Jak grał z chłopakami w piłkę. Sutanna aż furczała - uśmiecha się pani Weronika.
Duchowny był znany z tego, że potrafił zawalczyć o sprawy oruniaków.
- Ja to nazywam "przecieraniem szlaków". Na "siódemce" (szkoła przy ulicy Smoleńskiej - przyp. red.) było wówczas piękne boisko. Zadbane, ogrodzone, ale mało kto miał prawo wstępu. Ksiądz Salomonowicz sprawił, że boisko zostało otwarte dla wielu oruniaków - przypomina pani Weronika.
Kilkadziesiąt lat później duchowny obchodził 50-lecie swojej posługi kapłańskiej. Z tej okazji zeszło się wielu, starszych wiekiem oruniaków.
- Wspomnieniom nie było końca. Bardzo mu wszyscy dziękowali za to co zrobił na Oruni - mówi pani Weronika.
Ksiądz Stanisław Salomonowicz zmarł 14 sierpnia 2008 roku. Miał 82 lata.
Milicjant, co w pijalniach siedział
Następną postać można raczej kojarzyć z przeciwną stroną barykady.
- Do jakiegoś 65-67 roku Orunia miała swoją "szarą eminencję". Był nią milicjant Lisowski. To był dzielnicowy, który znał wszystko i wszystkich. Ale trzeba powiedzieć uczciwie, że dla Oruniaków nie był on taki zły - opowiada pan Zdzisław.
- Czasem jak z kimś nie mógł dać sobie rady, brał dwa dni wolnego i wysyłał do delikwenta swoich kolegów. Później ludzie mieli do niego pretensje: "Gdzie byłeś? Przyszli jacyś nowi, wlepili mi karę i musiałem płacić!". On tylko wzruszał ramionami i mówił: "Trzeba było mnie się słuchać" - wchodzi w słowo pani Teresa.
Dzielnicowy Lisowski sporo czasu spędzał... w lokalnych pijalniach. Ale jak przekonują moi "informatorzy", dla niego to była również praca.
- W każdej knajpie znał ludzi. Słuchał, co ludzie opowiadają. Wiedział, co w trawie piszczy - do rozmowy włącza się pan Bogdan.
Ale milicjant nie zajmował się tylko sprawami porządkowymi. Niekiedy w grę wchodziła również polityka.
- Kiedyś jak do Gdańska miał przyjechać kardynał Wyszyński, dwóch nastolatków próbowało rozwiesić powitalny transparent w okolicy ulicy Gościnnej. Ale jakoś im to nie wychodziło, postanowiliśmy z kolegą im pomóc. I po chwili transparent "Witamy kardynała Wyszyńskiego" już wisiał - relacjonuje pan Zdzisław, który wtedy miał kilkanaście lat.
Już następnego dnia do jego ojca zapukał Lisowski.
- Przychodzi i mówi: "Powiedz swojemu gówniarzowi, aby w politykę się nie mieszał. Niech sobie d..y tym nie zawraca". Jak on o tym się dowiedział? - zastanawia się pan Zdzisław.
Literat, co kino miał w domu
Ze świata "wielkiej polityki" przechodzimy na artystyczne salony. A konkretnie jeden, przy Trakcie Św. Wojciecha (niedaleko "Hebanu"). W latach 50-tych wyświetlano tam (w prywatnym mieszkaniu) filmy.
- Prowadził to wszystko literat i muzyk, nazywał się Gojrzewski. Miał ekran na ścianie, były nawet jakieś bilety. Salka nie była duża, ale ludzie i tak przychodzili. Sam byłem tam dwa razy - przypomina sobie pan Kazimierz.
I dodaje.
- Orunia, o czym niekiedy się zapomina, to również kultura. Tutaj również sporo się działo pod tym względem. Po wojnie mieliśmy na Oruni aż cztery kina. Jedno właśnie u Gojrzewskiego, później była "Parowozownia" (za torami przy ulicy Sandomierskiej), "Jutrzenka" w Domu Kultury. No i był jeszcze "Kosmos" - wylicza pan Kazimierz.
O tych, którym lepiej było z drogi schodzić
Ale Orunia to również osobistości, znane z ..."twardej ręki". Jako pierwsza "na tapetę" wchodzi znana na dzielnicy w latach 40-tych postać, pseudonim: "Rudy Rysiek".
- Jak on był na zabawie, od razu było wiadomo, że coś się będzie działo. "Rudy Rysiek" sam nie zaczepiał, ale broń Boże, jak ktoś nadepnął mu na odcisk. To był koniec świata - mówi pani Teresa.
Próbkę jego możliwości poznali uczestnicy jednej z zabaw na Lipcach.
- Wypił już on całkiem sporo i spał w kącie. Ktoś uczepił się jego dziewczyny. "Ryśka" obudzono i się zaczęło. Na środku stał piecyk. "Rudy Rysiek" złapał go za nogę, podniósł nad głowę i z tym sypiącym się z piecyka żarem, zaczął nim wywijać. A to był kawał chłopa, wszyscy uciekali w popłochu - opowiada ze śmiechem pani Teresa.
- A sierżanta Garsije pamiętacie? Też kawał chłopa. Siedział zawsze w sklepie "Witkowski" (między "Hebanem" a Zatoką - przyp. red.) - mówi pan Bogdan.
- "Witkowski" to był jeden z pierwszych sklepów spożywczych na Oruni - wchodzi w słowo pani Teresa.
- Można było tam kupić "mydło i powidło". Ale i piwa się napić. Nie było gdzie usiaść, ludzie stali i pili w sklepie, albo na zewnątrz - tłumaczy pan Zdzisław.
- No właśnie. I Garsija znany był z tego, że kiedy robiło się w sklepie gorąco, wychodził i delikwenta "częstował" swoją poteżną łapą. Wbijał człowieka w ziemię jak niedźwiedź. Oj czuli przed nim ludzie respekt, czuli - śmieje się pan Bogdan.
Co ciekawe, w latach 40 i 50-tych Orunia miała również swojego...kapitana Haka.
- Był on w paczce Mańka, typowego zabijaki. Miał obciętą dłoń i w kikut włożonego haka. W czasie bójki łapał tym hakiem człowieka, przyciągał i lał drugą ręką - opowiada pan Bogdan.
- A jak pokazywał się Maniek, to było już wiadomo, że ludzie będą oknami wylatywać. Dosłownie. Jak się bił, to wyrzucał gościa razem z futryną. To był herszt bandy, która miała wtedy posłuch na Oruni - dopowiada pan Zdzisław.
W następnych tygodniach opublikujemy kolejną część "oruńskich wspominek", którymi podzielili się z nami członkowie opisywanej tu rodziny.