Tak jak w dwóch poprzednich przypadkach („Orunia sprzed pół wieku", "Oni tworzyli klimat Oruni"), także i teraz pisząc ten historyczny artykuł korzystaliśmy ze wspomnień rodziny Stopa. Dwóch z moich pięciu rozmówców trafiło na Orunię tuż po wojnie – w 1946 roku. Pozostała trójka właśnie tutaj się urodziła.
W trzeciej, ostatniej już części pokazujemy historię Oruni przez pryzmat kilku miejsc, z którymi łączą się konkretne opowieści.
Prezydent na Oruni: „Alternatywy 4” od frontu
Na początek cofnijmy się do drugiej połowy lat 60-tych. Stoimy na ulicy Jedności Robotniczej (dziś Trakt Św. Wojciecha). Widzimy pracujących tutaj w pocie czoła robotników. Malowane są domy, płoty i krawężniki.
Kiedy przyglądamy się temu wszystkiemu bliżej, odkrywamy jednak zgoła inną prawdę. Ekipom remontowym, podobnie jak w słynnym serialu „Alternatywy 4”, niezbyt zależy na dokładności. Liczy się coś innego: szybkość pracy. A tempo jest naprawdę znośne – nic dziwnego ściany domów malowane są tylko z jednej strony – od głównej ulicy. O co w tym wszystkich chodzi?
- Kiedy przez Orunię miał przejechać francuski prezydent de Gaulle, żartowaliśmy, że teraz to przynajmniej odmalują nam budynki – odpowiada Weronika Leśniewska, która urodziła się na Oruni w 1946 roku. – I rzeczywiście pomalowali. Ale tylko z przodu, do pierwszego piętra. Nic nie było tynkowane, jak była dziura to robili jakąś prowizorkę, tak aby zasłonić – wspomina.
W 1967 roku prezydent de Gaulle przyleciał do Polski. Wylądował na lotnisku w Pruszczu. Dzisiejszym Traktem Św. Wojciecha dojechał do centrum Gdańska, a później kontynuował przejazd aż do Sopotu. Ważna persona z Francji przejechała ulicą Jedności Robotniczej wieczorem.
- No i nie wiem, czy to malowanie w sumie jakoś pomogło. Czy on coś tam w ogóle mógł dokładniej zobaczyć? – zastanawia się pani Weronika. – Ale pamiętam, że on sam jechał osobowym samochodem, który był dobrze oświetlony. Przed nim i za nim była cała świta innych aut – dopowiada.
Jak przypominają sobie moi rozmówcy, podczas przejazdu prezydenta Charles’a de Gaulle’a na ulicy nie było wielu oruniaków.
- Było spokojnie. Może tych, co sprawiali jakieś problemy, na ten czas wywieźli poza Gdańsk? Wiem, że tak zrobili we Wrzeszczu. Zgarnęli pijaków z okolicznych lokali, wsadzili ich w autobus i wywieźli gdzieś pod Kościerzynę – śmieje się Zdzisław Stopa, dziś 61-letni mężczyzna.
Co ciekawe, metoda „odnawiamy tylko to co widać z głównej ulicy, a reszta zostaje tak jak jest” była stosowana nie tylko przez rządzących w okresie komunizmu. W III RP lokalne władze używały jej m.in. podczas przejazdów papieża Jana Pawła II. Gdyby oficjalna trasa pielgrzymki przebiegała również przez Orunię, to kto wie, jak teraz wyglądałyby tutejsze kamienice. A przynajmniej ich fronty...
Ale tych lip to szkoda...
Pozostajemy na ulicy Jedności Robotniczej. Przenosimy się kilka lat do przodu. Znów ekipy remontowe. Ale tym razem pracują już na poważnie. Ponadto zakres ich robót jest już dużo większy.
- To było wtedy, kiedy likwidowano tramwaj i poszerzano główną ulicę. Pamiętam jak wyburzali budynki z ulicy Dworcowej (naprzeciwko wjazdu na Raduńską). Tam były piękne, wysokie mieszkania, takie po pięć pokoi każde. A w tych kamienicach funkcjonowały jeszcze i sklepy na parterze. Chodziliśmy tam do szewca – przypomina sobie pani Weronika.
Zmiany dotknęły jednak i inne odcinki Jedności Robotniczej. Według moich rozmówców, były one rewolucyjne nie tylko dla wyglądu poszerzanej ulicy, ale i dla klimatu całej Oruni.
- Wcześniej budynki były oddzielone od głównej ulicy pasem lip, wąską - powstałą jeszcze za Niemców - ścieżką rowerową, chodnikiem i kawałkiem trawnika. I nagle ulica „zjechała” nam prawie pod sam dom – opowiada pan Zbigniew.
- To były piękne, wysokie lipy. Szły aż do Świętego Wojciecha. Wszystkie zostały wycięte – dodaje Bogdan Stopa, który na Orunię przyjechał w 1946 roku. Miał wtedy 12 lat.
Szerzej, ale bez tramwaju
- Na czas tych wszystkich zmian byłam w Warszawie. I jak później jechałam samochodem, to nie poznałam swojej ulicy. Wcześniej było tak dużo zieleni, za którą chowały się kamienice. Było naprawdę pięknie – wchodzi w słowo pani Weronika.
Ale każdy z moich „informatorów” jest przekonany, że w latach 70-tych Jedności Robotniczej musiała nabrać innego wyglądu.
- Było po prostu za wąsko. Na wielu odcinkach dwa samochody nie były w stanie szybko obok siebie przejechać – tłumaczy pan Zdzisław.
- A na Dworcowej, jak przy samym chodniku stanął tramwaj, to ledwo jeden samochód się mieścił – przypomina sobie Kazimierz Stopa, dziś 71-letni mężczyzna.
W tym samym czasie zlikwidowano również oruńską „szóstkę”. Linia tramwajowa, która swoją zajezdnię miała na wysokości dzisiejszej Zatoki, przestała istnieć.
- Jakoś od razu wprowadzili wtedy na Oruni autobusy. „118” – jechał do Łęgowa i Pruszcza i pośpieszny „126” – do Pszczółek. Ale jeszcze przez dłuższy czas wielu mieszkańców nie mogło się przyzwyczaić do tego, że nie ma już tramwaju – kończy ten wątek rozmowy pan Zdzisław.
Nekropolia z dwóch stron torów
Kontynuujemy wycieczkę. Jesteśmy na ulicy Gościnnej. Lata 70-te. Wciąż można zobaczyć tutaj cmentarz ewangelicki. Jak wspominają moi rozmówcy, otoczony był on betonowym płotem (jego pozostałości widać przy obecnie stojącym na ulicy Gościnnej kiosku ruchu) i przechodził aż za tory. Przez nekropolie przechodziła alejka.
- Na środku cmentarza stała kaplica z czerwonej cegły, miała otwierane drzwiczki i spadzisty dach. Stała mniej więcej na wysokości dzisiejszej przychodni. W okolicy, gdzie teraz stoi kiosk była wejściowa brama na cmentarz – opowiada pani Weronika.
- Pamiętam, że jeszcze w latach 70-tych były tutaj nagrobki, paliły się znicze, stały krzyże. A ministranci przychodzili tutaj czasem „na dymka” – uśmiecha się pan Zdzisław.
Jak twierdzą zgodnie członkowie rodziny, było to miejsce, które oruniacy szanowali.
- Cmentarz był w kilku częściach już dość mocno zarośnięty, wyglądał przez to trochę dziwnie, ale nikt nie słyszał tutaj o jakiś dewastacjach czy libacjach – przekonuje pan Zdzisław.
Teresa Panasiuk, dziś 81-letnia kobieta, przypomina sobie jeszcze jedną historię.
- Kiedyś stoimy na przystanku i czekamy na tramwaj. Przybiega zdyszany mężczyzna i krzyczy, że przez moment myślał, że na cmentarzu przy Gościnnej widział ducha. Biegł na tramwaj, przeskoczył przez płot cmentarza i wpadł na coś „co się rusza” – opowiada pani Teresa. – Mówi nam: „Przeraziłem się, bo początkowo nic nie widziałem, ale myślę sobie, w duchy nie wierzę, zobaczę, co to jest”. A tam okazało się, że stoi przywiązana koza. Skąd ona się tam wzięła, nie mam pojęcia – uśmiecha się.
W latach 70-tych cmentarz uległ likwidacji. Jak tłumaczyli nam blisko rok temu urzędnicy: „Ekshumacji w tamtych czasach nie przeprowadzano. Prawdopodobnie usunięto tylko ludzkie groby leżące na miejscu powstających pod przychodnie fundamentów. Reszta ludzkich szczątków spoczywa w ziemi w tym miejscu, gdzie zostały pochowane.”
Muzycznie i wiejsko
Skoro jesteśmy przy ulicy Gościnnej, warto wsłuchać się w dobiegającą z pobliskiego kościoła muzykę. Aby ją usłyszeć, musimy cofnąć się do lat 60-tych. I to do konkretnego miesiąca.
- Zawsze w maju z wieży kościoła można było usłyszeć grę na trąbce. Pieśni były różne. Trębacz grał np. „Chwalcie łąki umajone” – przypomina sobie pani Weronika.
- Muzykę było można usłyszeć aż w Parku Oruńskim. Ehh to były piękne czasy – zamyśla się pan Bogdan.
Krótki akcent muzyczny za nami. Wracamy na historyczny szlak. Miejsce: „Za torami”. Czas: Lata 70-te.
Widok zupełnie inny niż A.D. 2011. Nie ma czteropiętrowców na Przyjemnej i Ramułta. Okoliczny pasaż handlowy (jesteśmy dyplomatyczni) jeszcze nie powstał. To co właściwie tutaj widzimy?
- Pojedyncze chałupy, właściwie nic powyżej pierwszego piętra tutaj nie stało. Same gospodarstwa – odpowiada pan Kazimierz.
- Za torami było wtedy bardzo biednie. Mieszkało tutaj mało ludzi. Dopiero od lat 70-tych zaczęło się coś tutaj zmieniać – dodaje pan Zdzisław.
- Jedyne co to miejsce miało wtedy dobre, to gleba. Czarnoziem jak się patrzy – wchodzi w słowo pan Bogdan.
Chwilę później przy stole wywiązuje się dyskusja na temat kolejnej, pozytywnej rzeczy, z którego słynęła wówczas Orunia za torami.
- A pamiętacie chrzan, który sprzedawano wtedy w Delikatesach? Czy tam nie było napisane, że robili go na Żuławskiej? – zastanawia się pan Kazimierz.
- No faktycznie, coś takiego było. Ale który to gospodarz robił, nie mogę sobie przypomnieć – wzrusza ramionami pan Bogdan.
Bonanza, speluna i „strzał w lampę”
Pamięć sprawuje się lepiej przy okazji kolejnego tematu. Przy stole mowa już o lokalnych pijalniach. Czas akcji: lata 60-te i 70-te. Zaczynamy od wizyty w Adrii.
- No nie może być inaczej. Tu, w Adrii zaczynało się życie. To stąd szedł Święty Wojciech – śmieje się pan Zdzisław. Niestety na tym, ta wersja legendy o słynnym męczenniku się kończy. A szkoda, początek był - i to nie tylko dla historyków – naprawdę rewolucyjny.
- Adria to była taka oruńska Bonanza. Mordownia, speluna. Ale swój klimat miała – wchodzi w słowo pan Bogdan.
Lokal składał się z dwóch części. W restauracyjnej na stołach były ceraty. I...na tym kończą się wspomnienia moich rozmówców. Znacznie więcej mają oni do opowiedzenia na temat pijalni.
- Charakterystyczny smrodek już na wejściu. Ubikacja w nienajlepszym stanie. Na sali cztery, pięć wysokich stołków. Usiąść nie było jak. No a jak już ktoś usiadł, to na dobre – uśmiecha się pan Zdzisław.
Jak wspominają męscy członkowie rodziny, Adria była miejscem, w którym: „jak ktoś się bardzo prosił to obrywał”. Ale niekiedy można było mieć po prostu pecha. I znaleźć się w Adrii w złym czasie. Obrazuje to historia „Mietka Jąkały”.
- Mietek poszedł kiedyś po meczu, w którym grał, na piwo do Adrii. To był taki drobny, chudy mężczyzna. Spokojny, nikomu nie wadził. I wchodzi do lokalu i od razu na wejściu „dostaje w lampę”. Po takim ciosie zgubił górne uzębienie – opowiada pan Kazimierz. – Ale po chwili okazało się, że to nie o niego chodziło. Ten co lał szukał kogoś innego, ale był tak pijany, że bił, kiedy tylko drzwi się otwierały. A, że „Mietek Jąkała” się napatoczył, to oberwał – kończy ze śmiechem opowieść.
Do piwa, kotlet z „Taniej Jatki”
Przemykamy chyłkiem wzdłuż barowych stołków, wychodzimy z Adrii i kierujemy się w stronę ulicy Sandomierskiej. Tam na skrzyżowaniu z Traktem Św. Wojciecha, w funkcjonującym wówczas pasażu handlowym natrafiamy na pijalnie „U Olka”.
- To były takie czasy, że w lokalu nie można było zwyczajnie kupić sobie piwa. Trzeba było zamawiać coś jeszcze: np. ser czy kiełbasę. „U Olka” jadło się kotlety – opowiada pan Zdzisław. Przy stole znów robi się wesoło.
- A to mięso było kupowane w „Taniej Jatce” – dopowiada pan Kazimierz.
Po chwili padają wyjaśnienia.
- „Tania Jatka” to były sklepy, gdzie można było kupić mniej wartościowe, a przez to dużo tańsze mięso. Takiej trochę gorszej kategorii. W latach 60-tych był taki moment, że Orunia miała aż sześć takich sklepów. Jeden pamiętam, że był na Żuławskiej. Do „Taniej Jatki” zawsze ustawiały się kolejki – wspomina pan Zdzisław.
Właściciel „U Olka” miał w sumie dwa lokale – drugi niedaleko torów przy ulicy Sandomierskiej.
Kolej z innej epoki
Kolejny temat wywołują panie. Mają już chyba dosyć „wspominek znad kufla”. Tym razem na wokandę wchodzą...przejścia kolejowe. Czas: Lata 50 i 60-te.
- Pamiętam, że Orunia miała wówczas wiele przejść kolejowych. Obsługiwali je dróżnicy, którzy mieszkali, tak to nazywaliśmy, w domkach kolejarzy. Stały one niedaleko torów – mówi pani Weronika.
I jak sobie przypomina, „przejścia ze szlabanami” były wówczas na Ukośnej, w okolicy Świńskiego Rynku, na Dworcowej, Rejtana, Sandomierskiej, Lipcach i przy Zaroślaku.
- A każdy z tych dróżników miał swoje kozy i owce. Stały przywiązane niedaleko torów. Teraz to nie do pomyślenia – wchodzi w słowo pan Zdzisław.
- No była też inna, znacznie mniejsza prędkość niż teraz. Pamiętam jak pociągi towarowe zwalniały w niektórych miejscach, to niektórzy na nie wskakiwali. I zrzucali duże bryły węgla na ziemie. A później wracali po nie w nocy – mówi pan Bogdan.
Skarby na Oruni
Na koniec jeszcze historia z „gorączką złota” w tle. Lata 70-te. Jesteśmy na ulicy Raduńskiej. Właśnie tutaj (a także przy ulicy Diamentowej) powstaje nowe osiedle bloków. Zanim wzniosą się nowe czteropiętrowce, do lamusa muszą odejść stare kamienice. Jedna z nich jest właśnie wyburzana. Murów już nie ma. Koparka pracuje na poziomie fundamentów. Przychodzi fajrant. Robotnicy rozchodzą się do domów.
- Kilku chłopców wracało ze sklepu. Zobaczyli wykopany dół, a w nim łyżkę koparki. Jeden z nich dla zabawy wskoczył do dołu. Po chwili dostrzegł w ziemi pierścionek, później kolejny. Wrócił do domu. Opowiedział o wszystkim rodzicom. Jak się ta historia rozeszła, to wielu ludzi biegało tam z łopatami. Ale chyba żadnych skarbów już nie znaleziono – uśmiecha się pani Weronika.