W Parku Oruńskim jest kilkaset ogródków działkowych. Funkcjonują w ramach Rodzinnych Ogródków Działkowych "Nad Oranią". Każdy z działkowiczów mówi ponosić regularne opłaty, jest też regulamin i jest też zarząd.
Członkowie tego ostatniego w rozmowie z portalem MojaOrunia.pl opowiadają o trudnej sytuacji. Problemem jest tu natura, a konkretnie mówiąc są nimi dziki i bobry. - Dziki wchodzą na teren ogródków. Ryją w ziemi, niszczą kwiaty, uprawy. Właściciel przychodzi następnego dnia i załamuje ręce. Ludziom chce się płakać, gdy widzą, jak cała ich praca została w taki sposób zniszczona - opisują członkowie zarządu.
Jedna z osób dopowiada. - Z kolei bobry upatrzyły sobie pobliski rów, którym w kierunku Kanału Raduni spływa wody. Potrafią sobie tu zbudować tamę, woda leci na nasze ogródki. Nie mówiąc już o tym, że niszczą drzewa.
Rzeczywiście okolica w pobliżu wejścia na teren ogródków działkowych jest pełna podciętych małych drzewek i pni. Nie jest to jednak wycinka, zrobiona przez człowieka. Tutaj "drwalami" są właśnie bobry.
Działkowcy ratują się, jak mogą. Z jednej strony ogródków został już zamontowany wzmocniony płot, ale pewna część terenu wciąż jest nieodpowiednio osłonięta. - Na to brakuje pieniędzy. Staramy się o pożyczkę, ale jej nie dostaliśmy. Z kolei w czasie pandemii trudno też zwołać walne spotkanie działkowiczów, a tylko na tym spotkaniu można by podjąć decyzję o dobrowolnym opodatkowaniu się, właśnie na budowę płotu - mówi portalowi MojaOrunia Mirosława Ciećwierz, prezes ROD "Nad Oranią".
Dziki ryją też w samym Parku Oruńskim, ale także na pobliskich osiedlach. Wystarczy wejść na górę, w kierunku ulicy Platynowej, by na trawnikach wokół bloków zobaczyć charakterystyczne fragmenty przekopanej ziemi.
Tematem dzików teoretycznie powinni zajmować się myśliwi z kół łowiekich. Tereny Oruni, Lipiec i Św. Wojciecha (obok okolic poza granicami Gdańska) są w jurysdykcji Koła Łowieckiego "Słonka" w Pruszczu Gdańskim. Teoria wygląda tak: ludzie zgłaszają im np. grasujące okolicy dziki, a myśliwi odławiają zwierzęta. Nie zawsze wiąże się to z odstrzałem, niekiedy dziki są po prostu przeganiane (myśliwi używają np. petard)z podmiejskich terenów.
W praktyce działkowcy twierdzą, że trudno skontaktować się z myśliwymi, a ich interwencje pozostawiają wiele do życzenia. My próbowaliśmy uzyskać komentarz przedstawicieli "Słonki", ale w internecie trudno znaleźć stosowne informacje kontaktowe do tej organizacji.
Dodzwoniliśmy się wreszcie do "Słonki", ale okazało się, że jest to inne koło, z innego wojewódzwa. - Nie jest pan pierwszym dzwoniącym z Trójmiasta. Ludzie dzwonią do nas i proszą byśmy zajęli się dzikami. Musicie mieć tam jakiś duży problem z dzikami - usłyszeliśmy.
Do tematu wrócimy.