- Produkujemy zboże, ale i warzywa. Ziemniaki, buraki, marchewki, cebule, selery, pory, natki pietruszki, jarmuż - wylicza Sylwia Mikołajczyk. 35-latka oprowadza mnie po gospodarstwie, które od 14 lat wspólnie prowadzi z mężem, Pawłem.
"Chyba tylko czołgiem nie jeżdżę"
- To jest talerzówka, a to sadzarka. Tu masz deszczownicę szpulową do podlewania. Tam stoi kombajn do warzyw - pokazuje na kolejny maszyny.
Po chwili wskakuje na ciągnik rolniczy i go odpala. Pstrykam kilka zdjęć. - Chyba tylko czołgiem nie jeżdżę - śmieje się orunianka.
Pakujemy się do dużego dostawczaka. Prowadzi Sylwia. Jedziemy na pobliskie pola. Obok mamy południową obwodnicę, przejeżdżamy przez tory. Mijamy wąskie ścieżki, kanały. W tle majaczy Radunia.
- To jest nasza marchewka - Sylwia pokazuje mi jedno z pól.
- Dużo tego - kwituję. - To jest tylko jeden kawałek - studzi mój zapał oruńska rolniczka. - O tam dalej jest następna nasza marchewka - wskazuje.
Chwilę później: - Tam jest nasza pszenica.
Trzy kilometry szło się na przystanek. Ale ten jedeń dzień w roku...
Wycieczka długa nie jest. Mijamy pola z selerem, jarmużem, szczypiorem, kalafiorami - wszystko to jest Sylwii i Pawła, bądź jest przez nich dzierżawione. Dojeżdżamy na Wschodnią, później skręcamy w Wołyńską. - Tu mieszkałam za dzieciaka. Rodzice mają tu gospodarstwo.
Wspomnienia są różne. - Na ulicy nie było oświetlenia. Trzy kilometry szłam do najbliższego przystanku, by dojechać do szkoły. Ale z drugiej strony, zobacz na te widoki. Jaki tu był zawsze wspaniały Sylwester, człowiek widział Gdańsk, Pruszcz. Niebo pełne fajerwerków.
Rzeczywiście, widoki robią wrażenie. Trudno uwierzyć, że jesteśmy niecałe 10 km od centrum Gdańska. Cisza, spokój. Duże pola, po drodze praktycznie nie mijają nas żadne auta.
Wyrzeczenia i nauka pokory
- Pracowałaś jako dzieciak na gospodarstwie? - dociekam. - Trochę pomagałam w polu. Ale rodzice mnie oszczędzali. Musiałam obiad przygotować, czy zrobić pranie, a w tym czasie rodzice pracowali - odpowiada Sylwia. - Wiesz, rodzice mnie wypychali z gospodarstwa. Nie chcieli, bym pracowała w rolnictwie, bo wiedzieli, czym to pachnie.
- Czym pachnie? - pytam. - Praca na rolnictwie? Przede wszystkim to wyrzeczenie i nauka pokory. Pracujemy w deszczu i w słońcu - żadna pogoda nam nie straszna. I to wstawanie rano, łatwo nie jest - pada odpowiedź.
Dzień oruńskiej rolniczki wygląda często w podobny sposób. - Dzwonimy do hurtowni, pytamy co potrzeba. O 6 rano przychodzą pracownicy, ustalamy harmonogram dnia. Wyprawiam dzieci do szkoły. A później znów praca. Na przykład przygotowujemy pęczki natki pietruszki na polu, kopiemy ziemniaki. Później to trzeba przywieźć, na gospodarstwie myjemy to wszystko, sortujemy, pakujemy do worków. Czasem praca trwa do późnego wieczora.
Jak dwa konie w zaprzęgu
Rodzice chcieli, by córka znalazła sobie inne zajęcie. I po części im się udało. Sylwia z wykształcenia jest psychologiem, ale jak mówi, w zawodzie nie przepracowała ani jednego dnia.
Kilkanaście lat temu u swojego kuzyna poznała Pawła. Zaiskrzyło i niecałe dwa lata później para na ślubnym kobiercu powiedziała sobie sakramentalne "tak". Dziś para ma dwóch synów. Jeden ma 7 lat, drugi 9.
- Paweł to rolnik od urodzenia, przejął to gospodarstwo po rodzicach. To ciężka praca, ale jestem szczęśliwa. W każdym zawodzie jest tak, że jak chcesz coś osiągnąć, to musisz ciężko pracować. Razem z Pawłem jesteśmy jak te dwa konie w zaprzęgu, musimy iść razem i się wspierać - śmieje się orunianka.
A utrzymać się na powierzchni w tym zawodzie nie jest łatwo. - Teściowa wspomina, że kiedyś jak sprzedała na rynku 100 pęczków natki, to mogła się za to wyżywić przez tydzień. Dzisiaj? Za 100 pęczków natki, to ja nie wiem, czy zrobię zakupy na jeden dzień - mówi Sylwia.
Co składa się na cenę ziemniaka?
Rolniczka podaje mi kilka innych liczb. - Jak 14 lat temu zaczynałam z mężem pracę na gospodarstwie, to burak do hurtu kosztował 60 gr. Dzisiaj kosztuje niewiele więcej, jakieś 80 gr. Ale kiedyś paliwo było za 4 zł, dziś już ponad 7 zł. Tona nawozu kosztowała 600 zł, a dziś kosztuje 1600 zł. By jakoś przetrwać, trzeba robić masowo. Ale przecież pole się nie rozciągnie.
Sylwia sprzedaje na rynku na Gościnnej swoje warzywa, np. kilogram ziemniaka po 1,5 zł. Pytam, z jakich kosztów składa się taka cena. - Ziemniak rośnie od marca. Trzeba mieć sadzonkę, trzeba ją posadzić mechanicznie. Trzeba ją obredlić, opryskać, wykopać, wysortować, umyć, spakować do worka. Nawozy, paliwa, pracownicy, to wszystko kosztuje.
Oruńskiej rolniczce rynek na Gościnnej się podoba. Także i dlatego, że jest lokalną patriotką. - Fajnie, że ludzie mogą kupować od miejscowych. Zawsze chciałam mieć warzywniak, ale nie mogę tak sprzedawać często, bo jestem odłączona od pracy na polu.
Szydełkowanie i średniowieczne zamki
By zobrazować mi pracę na polu, Sylwia mówi: - Mąż jeździ kombajnem, a ja jeżdżę obok drugim traktorem i zbieram to do palet.
Orunianka lubi swoją pracę, choć zdarzają się momenty, że ma jej dosyć. W wakacje o urlopie można zapomnieć, a codzienne ranne wstawanie daje się we znaki. By nie zwariować, Sylwia znalazła sobie hobby. 35-latka kocha szydełkowanie, a jej rękodzieło można też kupić na oruńskim ryneczku. Z kolei jej mąż Paweł interesuje się historią, a miłością do średniowiecznych zamków i rycerskich turniejów, zaraził już swoich synów.
A propos historii, Sylwia wspomina jeszcze, jak ta część Oruni wyglądała 30 lat temu. - Każdy miał kawałek pola i coś tam uprawiał. To było też zagłębie chryzantem. No ale później to wszystko wyparły duże markety - komentuje. - A teraz? Miasto nas wchłania coraz bardziej.