Ostatnia sobota czerwca, ukryty w pięknym zielonym lesie duży parking, gdzieś w połowie drogi między Sobieszewem a Krynicą Morską. Parę samochodów i autobus z którego wysypali się rozbawieni obcokrajowcy. Przy wjeździe drewniany stół i ławy. Obsiedli go wycieczkowicze. Piknikują. Jedzą, piją, żartują. Pstrokaci jak papugi są tacy beztroscy. Pobliskie ławki okupowane przez wygrzewające się w słońcu niczym leniwce koty.
Po porannym deszczu powietrze stało się rześkie. Jest ciepło ale nie ma upału. Jasno niebieskie niebo upstrzone kłębkami waty. Słońce bawi się liśćmi brzóz. Lekki powiew wiatru szeleści. Sielankowy nastrój udziela się wszystkim. Parkingowy ziewa inkasując należność.
Wiedziałam gdzie przyjechałam, pozostali również. Przekraczam bramę dzieląca dwa światy – żywych i umarłych. Znika uśmiech z twarzy, zastępuje go rosnąca z każdą chwilą zaduma i osłupienie.
Obóz koncentracyjny w Sztutowie istniał od 2 września 1939 roku do 9 maja 1945 roku. Trafiło do niego około 110 tysięcy więźniów z 25 krajów. Najwięcej Polaków, Żydów i Rosjan. 65 tysięcy pozostało tu na zawsze.
Po obozie pozostała jedynie namiastka. Muzeum zajmuje 20 hektarów,obóz zajmował 120. Przy bramie wejściowej niskie brązowe baraki otoczone drutem kolczastym w których kiedyś znajdowała się kantyna i administracja. Obecnie umieszczono tam ekspozycję - pół miliona par obuwia odebranego więźniom przybyłym do obozu. Na środku w hołdzie ktoś położył białą różę. Wygląda niesamowicie świeżo na tej olbrzymiej stercie poczerniałych butów.
Drewniana konstrukcja dzieli obóz na dwie części. To bramą Śmierci. Pod wycelowanymi przez SS karabinami, wśród wściekłego szczekania niemieckich owczarków, obelg, niejednokrotnie razów pałką, nowo przybyli oczekiwali na przyjęcie do obozu. W upale, deszczu lub na mrozie. Kilkanaście godzin. Swą ludzkość zostawiali za bramą.
Zabierano im wszystkie rzeczy osobiste. Przeprowadzając upokarzające badania lekarskie pozbawiano ich godności. Jednym ze sposobów „powitania” było wymierzenie 25 uderzeń batem na specjalnym stołku zwanym „kozłem”. Sześć pomieszczeń baraku zajmowały specjalne cele zwane bunkrami. Bez okien, zupełnie ciemne. Tam trafiało się za złamanie regulaminu. O chlebie i wodzie, nawet na kilkanaście dni.
Kolejne baraki. Wąski korytarz wyłożony deskami. Każdy krok powoduje skrzypienie. Z sufitu łuszczy się farba. Specyficzny zapach. W takim baraku mieściło się ponad 200 więźniów. Na jednego przypadało 48 centymetrów kwadratowych powierzchni. Ciężko pracowali, a kiedy przychodziła noc leżeli na trzypiętrowych łóżkach zbitych z drewna, po czterech na każdej pryczy. Bici, poniewierani, wygłodniali, czekali na nieuchronną śmierć.
Na ścianach dokumenty, zdjęcia. Wyryte numery obozowe więźniarek z datami osadzenia w Stutthofie. W kolejnym baraku wystawa rzeźby. Bardzo realistyczna i sugestywna. Wychudzone ciała, powiązane sznurem dłonie, z wypisanym na twarzy bólem i cierpieniem. Wychodzę pośpiesznie.
Spoglądam na niebo. Sczerniało. Słońce boleśnie odbija się od obłoków. Świat stał się czarno biały. Czuje jakby to był mroźny styczniowy dzień, a nie początek lata. Lecz ten mróz jest we mnie. Zamilkłam, nie umiem już mówić.
Patrzę w stronę ściany brzóz. To nie szelest wiatru, to płacz. Brzozy płaczą. Widziały to okrucieństwo. Wiotkie gałązki obsypane jasnozielonym listowiem wplątują się w drut kolczasty. Dobrotliwy ciepły wiatr, podmuchem próbuje je uwolnić, ale one mocno wplątane zostaną tak na zawsze. Zrosną się z drutem.
Powolnym krokiem dochodzę do szpitala i komory gazowej. Nie potrafię tam wejść. Już nie chcę. Nie jestem w stanie. To za dużo.
Za komorą gazową ustawione na krętych wąskich torach dwa wagony – element charakterystyczny obozu. Służyły do przewozu więźniów. Żywych i umarłych. Nieopodal schowana w zieleni i białych konarach brzóz szubienica. I ten szelest. Szloch?
Wracamy z synem do auta. Powoli, nie śpiesząc się. Już nikt do nikogo się nie uśmiecha. Nachodzi mnie refleksja - jak człowiek drugiemu człowiekowi może zgotować taki los?
Wyjeżdżamy z parkingu. Po chwili odwracam głowę, obóz niknie za zieloną kurtyną ze świerków, sosen i brzóz.Pisząc to zastanawiam się nad jednym - przecież głowy państwa odwiedzają takie obozy. Zwiedzają, składają kwiaty, a mimo to na świecie toczy się tak dużo wojen. Dlaczego?