W końcu nastał czas pójścia do szkoły. 1 września 1972r przekroczyłam próg szkoły podstawowej nr 16 na Oruni. Gdybym napisała, że wracam do tego okresu z sentymentem – skłamałabym.
Byłam przerażona. Ogromny dwupiętrowy gmach, olbrzymie korytarze pełne rozwrzeszczanej dzieciarni. Nie potrafiłam tam się odnaleźć. Stałam zawsze na uboczu. Grzeczna dziewczynka z wielkimi oczyma, w których czaił się strach.
Na domiar złego rosłam jak na drożdżach, przeskoczyłam rówieśników o głowę. Wielka jak brzoza głupia jak koza – myślałam zamykając się w sobie. Kompleks wzrostu potęgował się z dnia na dzień. Nie potrafiłam sobie z nim poradzić. Dopiero będąc dorosłą zrozumiałam, że wzrost jest moim atutem. Chodzę w szpilkach wzbudzając zawiść płci pięknej i zachwyt brzydkiej.
Szkoła w moich czasach nie była rewią mody. Chodziło się w granatowych przeważnie nylonowych fartuszkach z białym kołnierzykiem i obowiązkową tarczą na rękawie.
Rodzice, nauczyciele, wychowawcy, dziadkowie byli autorytetami. Nie pamiętam nazwiska nauczycielki z pierwszej klasy, natomiast doskonale pamiętam panią Szwach, średniego wzrostu, farbowaną blondynkę. Była polonistką, a zarazem moją wychowawczynią w starszych klasach. Kiedy stała przy tablicy i wtłukiwała nam do łbów wiedzę, jej nogi drżały. Wyglądało to komicznie bo drgała przez to jej spódnica. Musiała palić bardzo dużo papierosów, miała żółte od nich palce.
Dla niej byłam numerem 13. Traktowała nas oschle, wyniośle, czułam przed nią respekt. Dopiero znacznie później okazało się, że pod płaszczykiem skrywa się ciepła i miła osoba.
Któregoś razu kiedy poważnie zachorowała, Beata Menes, Ewa Grzędzicka, Mariola Kowalska i ja wybrałyśmy się do niej w odwiedziny. Stałyśmy długo na klatce schodowej. Nie otwierała, widocznie jej nie było. Już miałyśmy zrezygnować, kiedy pojawiła się na schodach. Wracała od lekarza.
Gdy nas zobaczyła na jej twarzy pojawił się szczery uśmiech. W jej oczy zalśniły łzy. Myślę, że dopiero wtedy polubiła nas a my ją. Zaprosiła nas do domu. Mieszkała sama, bardzo skromnie. Była taka podekscytowana. Dużo opowiadała. Jej głos był zupełnie inny, niż ten podczas prowadzenia lekcji.
Niedawno brat przypomniał mi inną związaną z nią historię. Pani Szwach zadała nam pracę domową - opowiadanie dialogiem. Poprosiłam Andrzeja o pomoc. On mi nigdy niczego nie odmówił. Napisał za mnie piękne opowiadanie o wakacjach. Oddałam zadowolona pracę i cóż... dostałam dwóję. Belferka stwierdziła, że zerżnęłam z książki.
Zbliżała się wtedy wywiadówka. Byłoby źle gdyby poszła mama. To nie był strach przed laniem, a raczej przed jej ciągłym gderaniem. Z opresji wyciągnął mnie jak zwykle brat. Nauczycielka poskarżyła mu się, że nie chce mi się myśleć i przepisuję z książki. Andrzej zaczął się z nią kłócić, poprosił o wskazanie tytułu książki. W końcu przyznał się, że to on napisał. Mimo przyznania, dwója została w dzienniku.
Dyrektorem szkoły był pan Zaremba. Zwaliśmy go Parówą. Średniego wzrostu mężczyzna, dość korpulentny. Słabo go pamiętam, może dlatego, że nigdy nie miałam z nim osobiście do czynienia. Na dyrektorki dywanik trafiały zasługujące na to szkolne łobuzy, a nie ja, wiecznie przestraszona dziewczynka z wielkimi oczyma.
Gdy miałam 9 lat poszłam do I komunii. Mama uszyła mi sukienkę. Nie uroczystości komunijne, a właśnie tą sukienkę zapamiętałam najbardziej. Była z koronki, długa do ziemi, czułam się jak księżniczka. W wigilię komunii mama umyła mi włosy i nakręciła na papiloty. Spałam w nich cała noc. Niewygodę tamtej nocy doskonale pamiętam. Rano papiloty zostały zdjęte, a moje proste włosy sięgające do pasa, zmieniły się w morze loków.
Uroczystość odbyła się w kościele Św. Ignacego na Oruni. Kiedy wychodziliśmy z kościoła zaczęło niemiłosiernie lać. Deszcz kompletnie przemoczył mi sukienkę, a po moich pięknych korkociągach nie było śladu. Przemoczona jak kura poszłam do fotografa.
Wyszłyśmy od fotografa, na niebie pojawiła się piękna tęcza. Zalśniło słońce. Na podwórku minęliśmy panią Dąbrowska. Uśmiechnęła się do nas i powiedziała. - Pani Kołodziejska, trzeba było iść do tego fotografa kiedy indziej.
Szkolne lata wyglądały tak samo. Szkoła nie stała się moim drugim domem. Najbardziej bałam się być wołana przez nauczyciela do tablicy. Byłam przygotowana ale wieczna trema pozwalała mi z trudem wydukać odpowiedź. Dzwonek był wybawieniem. Odżywałam w domu w którym czułam się bezpiecznie.