Zawsze spała przykryta szczelnie pierzynami. Podobno stale było jej zimno. Nie chciałam jej budzić, sen jest dobrym lekarstwem. Kuzyn Marek mówił, że jeśli nawet nie śpi, to błądzi na pograniczu świadomości.
Myślałam, że nie będą potrzebowała chusteczki. Myliłam się. W kostnicy wokół trumny stały jedynie jej dzieci, Dorota i Krzysztof. Pozostali goście, w czerni, z kwiatami i wieńcami, czekali przed kostnicą.
Nie tak dawno temu leżał tu tato. Teraz przyszła pora na Panią Borowską. W domu z czerwonej cegły z pierwotnych lokatorów, tych co zamieszkali tutaj po wojnie, została już tylko moja mama.
Czekając przywołałam dawny czas. Usłyszałam głos Pani Borowskiej, tak jak kiedyś, kiedy zachodziłam do ich mieszkania.
- Wchodź Grażyna, nie ściągaj butów, tylko wchodź – mówiła uśmiechając się. – Chcesz herbaty?
Przesiadywała przeważnie w kuchni. Na drewnianym białym taborecie, wstawionym pomiędzy szafki kuchenne. Była spragniona rozmów. Jej dzieci wyemigrowały bardzo dawno temu do Niemiec, a ona nigdy nie chciała wyprowadzić się z Oruni.
Do domu z czerwonej cegły przeprowadziła się po wojnie, i chciała być pochowaną na Oruni. Dzieci do trumny włożyły jej atlas świata. Dopiero później dowiedziałam się dlaczego.
Popatrzyłam na Dorotę. Grymas bólu na jej twarzy sprawiał przygnębiające wrażenie. Płakała. Złożyłam im kondolencje. Mama mojej koleżanki, sąsiadka, ale jednak stanowiła cząstkę mnie.
W kościele czuć było chłód bijący od posadzki. Usiadłam po lewej stronie w środkowej części kościoła. Nie słuchałam kazania, zatopiłam się we własnych myślach. Myślałam o przemijaniu.
Parę ławek przede mną siedziało starsze małżeństwo, Pan w dobrze skrojonej marynarce, lekko przygarbiony z siwymi włosami. Pani szczupła, filigranowa. Jej włosy nie były całkiem siwe, pasma siwizny przeplatały się z naturalnym kolorem jej włosów.
Po chwili mężczyzna odwrócił się. Od razu go poznałam – dyrektor z podstawówki Pan Zaremba. Kiwnął delikatnie głową na przywitanie. Ucieszyłam się, że go widzę. Tak jakbym zobaczyła kogoś z bliskiej rodziny, po bardzo długim rozstaniu.
Powoli ze spuszczonymi głowami wychodziliśmy z kościoła ustawiając się w kondukcie żałobnym. Beata, koleżanka z bloku obok ze swoją mamą i ja, zamykałyśmy kondukt. Rozmowa się nie kleiła.
Parę osób przede mną szedł Pan Zaremba. Szedł z żoną pod rękę. W pewnej chwili odwrócił się, przystanął, czekając na mnie.
- Co się dzieje z pani mamą? Już tak dawno jej nie widziałem. O ojcu słyszałem, że nie żyje?
- Mama choruje, porusza się na wózku, dlatego nie wychodzi – odpowiedziałam. – Ale wie Pan, dzisiaj wychodząc od mamy z wiązanką, podeszła do mnie kobieta i zapytała czy to na pogrzeb Pani Kołodziejskiej. Aż krzyknęłam nie! Moja mama żyje i niech żyje 150 lat! To na pogrzeb Pani Borowskiej.
Pan dyrektor spytał gdzie mieszkam, czy nie chcę do siebie zabrać mamy.
- Wie pan, moja mama wytrzymała u mnie przez tydzień. Była zadowolona, szczęśliwa a jednak chciała wracać do siebie, starych drzew się nie przesadza.
- Ma pani rację – odpowiedział. – Mi też zaproponowano mieszkanie na Ujeścisku. Wolę zapłacić więcej i zostać na Oruni.
Szliśmy wąską alejką na samą górę cmentarza i rozmawialiśmy. Przez głowę przeleciała mi myśl, że to jest jednak niebywałe, że Pan dyrektor miał tyle uczniów, a jednak pamięta taką jedną szarą uczennicę.
Po ceremonii pogrzebowej, kiedy właściwie miałam już odejść, usłyszałam głos Krzysztofa. Mówił bardzo po cichu z obcym akcentem. Jakby ważył słowa. Podeszłam bliżej. Mówił o swojej mamie. Mówił tak pięknie, że słuchając łzy leciały strumieniem.
- Moja mama była dobrym i poczciwym człowiekiem, miała swoje marzenia, których nigdy nie zrealizowała. Nigdy nie osiągnęła celu.
Mówił o tym, że zawsze chciała podróżować, lecz nigdy nie mogła sobie na to pozwolić. Sama wychowywała dwójkę dzieci, a one dla niej były najważniejsze. Na starość zdrowie nie pozwoliło jej na podróżowanie. Niedawno poprosiła dzieci o to, żeby kupili jej atlas świata, chociaż palcem chciała wodzić po nieznanych jej kontynentach. Dlatego ten atlas został włożony do jej trumny.
Nie wiedziałam o tym. Była moją sąsiadką, mamą koleżanki, a ja tak naprawdę niewiele o niej wiedziałam.
Ocierając łzy schodziłam powoli. Przede mną szedł pan dyrektor. Trzymał swoją żonę pod rękę. Wyglądali na zżyte małżeństwo. Jak to dobrze mieć kogoś na starość. Kogoś kto poda ci kubek gorącej herbaty, przytuli, pogłaszcze po głowie, i powie: nie martw się, wszystko jakoś się ułoży.
Zastanawiałam się przez moment ile on może mieć lat. Wyglądał na nobliwego, starszego pana, znacznie szczuplejszego i może nieco niższego, niż wtedy kiedy kazał nam ganiać po boisku szkolnym.
Ktoś mnie zawołał. Odwróciłam głowę. To był Krzysztof. Dziękował, że przyszłam na pogrzeb. Prawdę powiedziawszy nie wiedziałam co mam odpowiedzieć. Mówił urywanymi zdaniami. To wszystko stało się tak szybko, że on jeszcze nie może w to uwierzyć.
- Wiesz jaki był mój ojciec – próbowałam go pocieszyć. – Zaglądał do kieliszka. Mimo to kochałam go bezgranicznie. Kiedy umarł tłumaczyłam sobie, że już go nie boli, że już nie cierpi. Tak postaraj sobie to wytłumaczyć. Twoja mama cierpiała i chciała już umrzeć.
Nie potrafiłam powiedzieć niczego więcej. W gardle uwięzła mi klucha. Przystanęliśmy. Krzysztof objął mnie ramieniem. Potrzebowałam chwili żeby się uspokoić. – Niedługo będą dwa lata jak nie żyje, a ja wciąż nie potrafię mówić o tym spokojnie.- powiedziałam po chwili – Starość nie udała się panu Bogu.
- Wiesz, słyszę to dzisiaj drugi raz, masz rację nie udała się – odpowiedział.
Pożegnałam się i szybkim krokiem poszłam do auta.
Dziwny to był dzień, dzień łez, pożegnań ale też i radości z spotkania ludzi z mojej młodości.