Zdania są podzielone. Raz – zniszczone elewacje, zabazgrane klatki, straty liczone w tysiącach złotych. Dwa – sztuka, artystyczne wyżycie się, aktywna młodzież. Spór dotyczy... graffiti.
Najpierw mała wycieczka po Oruni. Nie ma właściwie ulicy, gdzie na którymś z budynków nie znajdziemy napisów, rysunków, tagów, słowem wszystkiego, co – przynajmniej według właścicieli ścian – nie powinno się na nich znaleźć. Tematyka graffiti jest różna. Mamy więc wyznania uczuć do klubów piłkarskich, w stylu: „Tylko Lechia”, „Arka k... świnia” i tym podobne liryczne kombinacje. Jest też charakterystyczny wyraz sympatii do policji, znany w skrócie jako nieśmiertelny HWDP. Na ścianach i klatkach przewijają się też motywy bardziej osobiste, gdzie miłość i nienawiść ukazana jest zwykle w sposób mało skomplikowany, a „wulgaryzmy ścielą się gęsto”. Znajdziemy jednak także bardziej ambitne prace. Wymyślne tagi, skomplikowane rysunki, starannie przygotowane muralesy – do tego wszystkiego potrzeba już talentu. Właśnie o nich członkowie grafficiarskiego podziemia mówią krótko:
- Ludzie kojarzą graffiti najczęściej właśnie z jakimiś bzdurami typu proste i chamskie napisy na ścianach, ale takie coś to jest amatorszczyzna, a nie graffiti, do którego tworzenia potrzeba ciężkiej pracy i wielkiego zaangażowania – wypowiada się jeden z nich, Kuba z Gdańska.
Kto za to wszystko zapłaci?
Mieszkańcy Oruni nie chcą jednak zagłębiać się w dylematy: co można uznawać za graffiti, a co już nie i czy jest to kicz czy sztuka.
- Niektóre rysunki są naprawdę niezłe i w sumie nie miałbym nic do nich, gdyby nie to, że ktoś maluje bez zgody właściciela. Czy ci ludzie myślą, że jak to jest duży budynek, to do nikogo nie należy i wolno na nim robić wszystko? To niech wejdą komuś do mieszkania i pomalują tam coś na ścianach – denerwuje się pan Marek, mieszkaniec Oruni Dolnej.
- Kto to widział, żeby wszędzie wymalowywać takie bzdury? Policja i straż miejska jeździ i widzi te przekleństwa i wulgaryzmy, często nawet pod swoim adresem, i w ogóle nie reaguje. I grafficiarze robią co chcą – wtóruje mu sąsiad.
Stróże prawa tłumaczą, że reagować powinni właściciele murów, na których graffiti się znalazło. Sprawę należy zgłaszać na policję.
- Dopiero wtedy możemy przystąpić do ścigania sprawców. I w zależności od rodzaju zniszczeń możemy postawić im zarzut wykroczenia lub przestępstwa. Z tym ostatnim mamy do czynienia, jeśli w wyniku graffiti właściciel musi odnawiać całą elewację. Wówczas akt wandalizmu jest zagrożony nawet karą 5-letniego więzienia. Natomiast jeśli graffiti można zamalować bez narażania właściciela na wysokie koszty, wtedy mamy do czynienia z wykroczeniem. Sąd może ukarać sprawcę aresztem, grzywną do 5 tysięcy i obowiązkiem naprawienia i szkód, a nawet wypłacenia nawiązki do 1,5 tysiąca złotych na rzecz właściciela – informuje Magda Michalewska, rzecznik Komendy Miejskiej Policji w Gdańsku.
Za zamalowanie napisów lub odnawianie całej elewacji płacą właściciele budynków – m.in. spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe. Pieniądze na te cele pochodzą, oczywiście, z kieszeni ich członków. W tym przypadku płaci więc każdy mieszkaniec.
„Osiągi” policji
Na Oruni Górnej grafficiarzy odstrasza monitoring, na Dolnej, gdzie nie ma kamer, panuje w tym względzie „wolna amerykanka”. Grafficiarze działają jednak w całym mieście. W ostatnim półroczu gdańskim policjantom udało się zatrzymać tylko kilku z artystów/wandali. W tym dwóch na Oruni. W styczniu złapano dwóch 16-latków, którzy czarnym sprayem „ozdabiali” budynek, domofony, a nawet zaparkowane na ulicy samochody. Straty oszacowano na 2,5 tysiąca złotych. Dwa tygodnie temu w ręce policjantów wpadło dwóch grafficiarzy, którzy na Trakcie Św. Wojciecha pomalowali sklep Zatoka. Tu koszt zamalowania napisów wyliczono na kilkaset złotych.
Dać im przestrzeń!
Jednak nie wszyscy uważają, że każdy grafficiarz to wandal, którego bezwzględnie zawsze należy ścigać i karać.
- Młodym ludziom nie daje się w mieście żadnej przestrzeni na wyrażanie siebie. Wszystko pozajmowane jest przez wielkie, często kiczowate reklamy i billboardy – mówi Mikołaj Jurkiewicz z Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia” w Gdańsku. - Może nam się nie podobać jakość i treść niektórych graffiti, ale nie dziwmy się, że one powstają. Zamiast piętnować wszystkich grafficiarzy i wrzucać ich do jednego przestępczego wora, władza powinna poszukać i udostępnić im miejsca w mieście, gdzie będą mogli oni artystycznie i zgodnie z prawem się wyszaleć – dopowiada.
Projekty „ucywilizowania” gdańskich grafficiarzy już trwają. Właśnie „Łaźnia”, wspólnie z miastem odpowiada za jeden z nich, o nazwie: „Wiem, nie niszczę, tworzę”. Jest to konkurs, do którego może zgłosić się młodzież szkół gimanazjalnych i ponadgimnazjalnych. Najlepsi z nich będą pod okiem artystów ozdabiać rysunkami miejskie zakątki dotąd odznaczające się tylko szarzyzną. Na pierwszy ogień pójdzie tunel przy zbiegu ulic Podwale Przedmiejskie i Długie Ogrody (od strony GKS Wybrzeże). Co ciekawe, w projekt zaangażowała się także straż miejska, instytucja znana raczej z tego, że grafficiarzy ściga, a nie wspiera.
- Nie wszyscy grafficiarze muszą być od razu przestępcami, tak samo jak nie każde graffiti to tylko wulgarne słowa. To są stereotypy – tłumaczy Emilia Stepan, nadzorująca projekt z ramienia gdańskiej Straży Miejskiej. - Taka akcja może pokazać, że wielu z tych młodych ludzi to naprawdę artyści, których rysunki mogą przyozdabiać, a nie oszpecać nasze miasto. Postanowiliśmy wesprzeć ten projekt. Załatwiamy fundusze, szukamy sponsorów. Już mamy ich kilku. Farby i spraye dla młodych artystów będą na pewno udostępniane im w tym projekcie za darmo – dodaje strażniczka miejska.
Grafficiarze legalnie mogli też pomalować jedno z ważniejszych, gdańskich miejsc kulturalno-biznesowych, Centrum Stocznię Gdańsk.
- Staramy się, aby to miejsce łączyło w sobie historię i nowoczesność. Organizujemy tu koncerty, imprezy, jest skatepark, pomyśleliśmy też o grafficiarzach. Udzieliliśmy zgody na malowanie graffitti m.in. organizatorom "Akcja sieć", projektowi, w którym studenci z Niemiec, Japonii oraz Polski wspólnie tworzyli na naszych murach. Powstały przez to prawdziwe dzieła sztuki – opowiada Bartosz Bernecki, menadżer klubu CSG. - Za mało jest takich miejsc w Trójmieście, gdzie tego typu artyści mogliby legalnie działać. Jednak lepiej malować mury za zgodą właścicieli niż tworzyć sztukę nielegalnie – dodaje.
„Nielegal” będzie zawsze
Miejskie projekty grafficiarskie są jednak często krytykowane przez samych artystów.
- Niestety, właściwie zawsze jest tak, że miasto takimi akcjami stara się tylko skanalizować ruch grafficiarski – uważa Mariusz Waras, gdański artysta, związany z kulturą street artu. - Urzędnicy nie dają grafficiarzom miejsc i terenów, które są dobrze w mieście wyeksponowane. Przeciwnie, zazwyczaj pozwala się malować na murach, niewidocznych dla zwykłego przechodnia, jakieś brudne klatki, bramy lub tunele. Tego typu artystów wciąż nie traktuje się poważnie, a w świadomości społecznej pokutują oni jako zwykli wandale – dodaje.
Na koniec poprosiliśmy o komentarz cytowanego wyżej przedstawiciela grafficiarskiego podziemia, Kubę z Gdańska.
- Dobrze, że są takie legalne miejskie akcje, ale powiem szczerze, one i tak nie zastąpią tzw. nielegalów. Właśnie „nielegale” są dla wielu z nas czymś najistotniejszym. Jest to swego rodzaju marketing własnych umiejętności. Człowiek idzie w nocy w miasto i maluje kilka ścian. I daje z siebie wszystko. Nic na to nie poradzę, że dla wielu jest to wandalizm. Ja tak nie uważam. Będę malował dalej.
I kto ma tutaj rację? Co o tym sądzicie?
Galeria artykułu