Kogoś nieprzyzwyczajonego ten widok może zdziwić: na chodniku i trawniku leżą koty. Nie dwa, trzy, czy pięć. 36 – jak powiedziała mi przechodząca obok dziewczynka – ale dwie kotki są w ciąży, więc stadko się powiększy! – powiedziała wyraźnie ucieszona.
Jedne wylegują się, inne leniwie spacerują, wszystkie od czasu do czasu zastygają i wpatrują się w okna na wyższych piętrach. To właśnie stamtąd niektórzy mieszkańcy zrzucają im jedzenie.
Ta kocia sielanka traci jednak urok, kiedy podejdzie się bliżej. Niektóre koty, szczególnie młode, są chore. Mają zaropiałe, pokryte naroślami oczy, są wychudzone, ich futra są przerzedzone.
Czy to Orunia czy Indie?
Ta sytuacja podzieliła mieszkańców bloku przy Diamentowej. Większość z nich nie zgadza się na sąsiedztwo kociej kolonii. Wypowiadają się anonimowo:
- Czuję się jakbym mieszkała w Indiach – mówi pierwsza z mieszkanek. - Wszędzie chodzą bezpańskie koty.
- Walczymy z tą sytuacją od kilku lat – dodaje inna. - Apelowaliśmy o załatwienie sprawy do spółdzielni. Nic nie pomogło. Co więcej, spółdzielnia postawiła kotom domki.
- Panie, które dokarmiają koty, nie zgadzają się z racjami innych. Mam dosyć widoku walających się pod oknami misek i nieustających kocich hałasów. Czasami w nocy można wyjść z siebie – mówi inny sąsiad. - Obawiam się, że ta sytuacja może być zagrożeniem dla zdrowia ludzi i zwierząt domowych. Na koty nie ma mocnych...
Co ciekawe, ta cała sytuacja rozgrywa się pod... gabinetem weterynaryjnym, który znajduje się naprzeciwko.
- Sytuacja jest skomplikowana. Ustawodawstwo nie mówi wprost kto ma się tym zająć. Ja nie mam odpowiednich środków. Staram się tam nie patrzeć – odpowiada lekarz.
- To, co się tam dzieje, to tragedia - mówi kierownik Gdańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, która zarządza tymi budynkami. - Utworzyły się dwie grupy mieszkańców. Jedni dokarmiają, inni nie zgadzają się na taki stan rzeczy. Nie mam możliwości rozwiązania tego problemu. Postawiliśmy domki, żeby doraźnie uregulować sprawę leżących na tym terenie misek i pojemników na jedzenie. Zgłaszaliśmy ten stan rzeczy do sanepidu i do ochrony zwierząt. Zrzucają obowiazek na nas. To jest utopia. Nie pomogły także pertraktacje z dokarmiającymi koty sąsiadami. Reagują bardzo nerwowo na nasze uwagi.
Faktycznie. Próbowałem rozmawiać z tymi lokatorami. Nie udało mi się. Usłyszałem, że to nie jest moja sprawa.
Co na to władze?
Postanowiłem sprawdzić, czy naprawdę z tej sytuacji nie ma wyjścia. Na mój list odpowiedział Powiatowy Lekarz Weterynarii.
"(...) W zakresie aspektów prawnych opisanych przeze mnie działań, mających na celu ograniczanie populacji kotów, pragnę zwrócić Pana uwagę na art. 11a ustawy z dn. 21.08.1997 o ochronie zwierząt (Dz.U. 2003/106/1002), w myśl którego WYŁĄCZNIE właściwą w tej sprawie jest Rada Gminy (...)"
"(...) Również i wyłapywaniem bezdomnych zwierząt oraz prowadzeniem schronisk zajmuje się również Gmina, co wynika z art. 11 tejże ustawy (...)"
Zwracam się więc do Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Miasta Gdańsk, który ustami pracownika zespołu prasowego odpowiada mi, iż Gmina nie ma w tym wypadku możliwości działania, gdyż blok znajduje się na terenie Gdańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej.
Pomocne okazuje się dopiero Polskie Towarzystwo Rejestracji i Identyfikacji Zwierząt. Dopiero tam, ktoś kompetentny potrafi mi wytłumaczyć, co może zrobić spółdzielnia i mieszkańcy.
- Należy wysłać do nas zgłoszenie, w którym trzeba zaznaczyć, iż koty te mogą być chore. Po otrzymaniu takiego pisma zjawimy się na miejscu w asyście Straży Miejskiej i weterynarza. Jeśli koty są naprawdę chore i stanowią zagrożenie dla zdrowia ludzi i zwierząt domowych, to zabierzemy je na leczenie, po uzgodnieniu terminów ze schroniskiem.
Tej sprawie będziemy się przyglądać dalej. Zobaczymy, czy nasza interwencja przyniesie skutek. Jeśli koty są zdrowe, to powinny być oznaczone i wysterylizowane. Jeśli chore, to powinno się je dodatkowo leczyć. Dokarmianie bezdomnych zwierząt jest chwalebne, ale trzeba wiedzieć jak to robić, aby nikomu nie stała się krzywda. Ani zwierzętom, ani sąsiadom.