Fetor na osiedlach, zwierzęta trzymane w nieludzkich warunkach – przez wiele lat mieszkańcy kilku ulic na Oruni Górnej skarżyli się na pobliską fermę lisów. Pomogła dopiero nowa inwestycja, budowana w okolicy pętla tramwajowa „Świętokrzyska”. Właściciel fermy musiał się wynieść. Ustąpił miejsca robotnikom i maszynom. Atmosfera, i to dosłownie, się przerzedziła. Ludzie odetchnęli z ulgą.
Ale okazało się, że historia z czworonogami jeszcze się nie zakończyła. Lisy zniknęły, zostały koty. I to niemało, blisko 70 „sztuk”.
- Niewysteralizowane, zabiedzone, mające koci katar, bardzo głodne. To był straszny i smutny widok – opowiada Marlena Pindras, wolontariuszka w Pomorskim Kocim Domu Tymczasowym, którego członkowie robią wszystko, aby pomagać zwierzętom.
Koty żyły wcześniej na fermie. Kiedy ta została zlikwidowana, właściciel nie zabrał ich ze sobą. Wszystko wyburzono, płoty zostały rozebrane. Koty uzyskały swoistą wolność. I... zaczęły eksplorować pobliskie osiedle. Zawsze jednak wracały do „swojej bazy”. Dzięki temu przeżyły zimę. Sprawą zainteresował się mieszkaniec osiedla. Zgłosił się do zaprzyjaźnionej organizacji, właśnie PKDT.
Wolontariusze przyjechali na miejsce. Pomogli w organizacji akcji, jednak większość pracy wykonało czterech mieszkańców Oruni. Najpierw trzeba było pozyskać fundusze, póżniej rozpoczęło się łapanie kotów. Te, które dostały się w ręce wolontariuszy, trafiały do weterynarzy. Tam były poddawane sterylizacji (taki zabieg to minimum 100 złotych, jak mówią wolontariusze PKDT).
Jeden z pobliskich mieszkańców zaczął dokarmiać koty. Ale 70 „gęb do wyżywienia” to było dla niego zbyt dużo. Znów w sukurs przyszło PKDT. A konkretnie pieniądze od ludzi, którzy zdecydowali się finansowo wesprzeć działanie organizacji.
- Od 12 miesięcy zdobywane są środki kupowana jest karma i środki na odrabaczenie. Znaleźli się szczodrzy ludzie, którzy nas wspierają. Nie można tego ciągnąć jednak w nieskończoność. Potrzebne są jednak adopcje. Koty są już zdrowe, odrobaczone, lgną do człowieka – zapewnia pani Marlena.
Niektóre już trafiły do adopcji. Lokalna Spółdzielnia Mieszkaniowa „Południe” dorzuciła się do 20 sterylizacji. Miasto podarowało 5 domków dla kotów, a Schronisko Promyk – 4. Pani Joanna blisko związana z PKDT, opiekuje się zwierzętami do dziś.
Byli i są tacy mieszkańcy, którym cała sytuacja się nie podoba.
- Kiedy nasi wolontariusze przyjeżdżali na miejsce, pojawiały się głosy, że to przez nas, kotów jest tu tak dużo. I że mamy zrobić z nimi porządek – opowiada pani Marlena.
I dodaje:
- Zwierzęta wolnobytujące radzą sobie na wolności, wtedy kiedy są dokarmiane i maja cieple schronienie w zimne dni, wtedy kiedy ich populacja nie rośnie, kiedy są sterylizowane i nie muszą między sobą rywalizować o pożywienie i teren.
- W małej, zadbanej, nie rozrastającej się grupce kotów zwierzęta są w lepszej kondycji fizycznej i lepiej mogą służyć człowiekowi polując na myszy i odstraszając gryzonie – komentuje.
W sumie w przeciągu roku „na lisiarni” wysterylizowano 30 kotek, wykastrowano 10 kocurów, 25 zabrano do domów tymczasowych I większości z nich znaleziono domy stałe.
Pod koniec roku zwierząt było tu jeszcze około 40. Cały czas potrzeba pieniędzy na ich leczenie, a także wyżywienie. - Apelujemy do wszystkich o pomoc finansową, karmę, domy dla kotów, choćby tymczasowe – mówi pani Marlena.