O XIX-wiecznym domu, brukowanych i ciemnych ulicach, kinowej Parowozowni, bijatykach z innymi dzielnicami, oruńskim „szacunie” – te i inne historie opowiadają nam współcześni i dawni mieszkańcy ulicy Sandomierskiej.
Ta dziś już 56-letnia kobieta wspólnie z mężem i córką oprowadza mnie po swoim mieszkaniu. Obecny adres: Sandomierska 47. W latach czterdziestych to samo miejsce, inna tabliczka: Sandomierska 11.
– O tutaj widzi Pan ślad po kuli, jeszcze z czasów wojny – moja rozmówczyni pokazuje mi przeszklone drzwi oddzielające pokoje. - To pianino moi rodzice przywieźli z Warszawy. Kiedyś w latach 90-tych przyjechał do nas Niemiec, który twierdził, że tu mieszkał tuż po wojnie. Mówił, że to jego pianino. Coś mu się chyba pomyliło – wzrusza ramionami pani Anna.
Według dawnych relacji nieżyjących już rodziców pani Anny, przed wojną mieszkał tutaj gdańszczanin o polsko brzmiącym nazwisku: Marcinek. Prowadził on przedsiębiorstwo budowlane. Był właścicielem położonych za kamienicą budynków (wyburzonych po powodzi z 2001 roku). W sąsiedniej kamienicy (obecny numer: 49) najprawdopodobniej mieszkali pracownicy firmy.
- Nasz dom miał wtedy stróżówkę i pomieszczenia, w których mieszkała służba. Po wojnie część kamienicy pozostawała pusta. Kiedy rodzice się tu wprowadzili, wszystko było zdemolowane. Dość powiedzieć, że na środku stołu w jadalni były ludzkie odchody – opowiada pani Anna.
Kamienica została podzielona na kilka mieszkań. Na dole mieszkała rodzina pani Anny. U góry inni lokatorzy, między innymi kapitan przedwojennego Wojska Polskiego. – Wyjątkowa postać. Pochodził z Wileńszczyzny, w czasie wojny walczył w słynnej bitwie pod Arnhem. Po 1945 nie raz miał kłopoty ze względu na swoją przeszłość. Wielu ludzi było prześladowanych. Tak jak mój ojciec, który był członkiem Armii Krajowej, służył w tamtejszym wywiadzie i miał epizod w Powstaniu Warszawskim – wspomina moja rozmówczyni.
Budynek przy Sandomierskiej 47 zdobi położony tuż obok ogród. Krzaki, małe drzewka, oczko wodne – wszystko prezentuje się nad wyraz dobrze. – W ogrodzie była kiedyś figurka kobiety, monument musiał pamiętać początki domu. W czasie wojny figurkę trafiła kula, a w latach 80-tych jeden z okolicznych pijaków ją ukradł, a później zniszczył – wzdycha pani Anna.
Lata 40-te na Oruni to brukowane ulice, zniszczone budynki i egipskie ciemności dookoła. – Czy aż tak wiele w sumie się tutaj zmieniło? Sandomierska jest nadal zapomniana przez wszystkich ludzi. Dopiero jakieś dwa lata temu miasto oświetliło naszą ulicę – komentuje pani Anna.
Tuż po wojnie do połowy lat 50-tych na Sandomierskiej funkcjonowało ważne wówczas miejsce na Oruni: Parowozownia. To tutaj w każdą niedzielę wyświetlane były filmy. Kinowe seanse przyciągały rzesze młodych oruniaków. Jednym z nich był Zbigniew Bukowicz, brat pani Anny. Dziś ma już 64-lata i nie mieszka na Oruni. Ale bardzo tęskni za dzielnicą swojego dzieciństwa. – Bilet do kina kosztował w granicach 50 groszy, złotówki. Pamiętam nawet jeden film: „Świat się śmieje”. Radziecka komedia – mówi.
- Balkon w kinie należał do łobuzów. No pewnie, że dzielnica nie była najświętsza. W latach 50-tych zdarzało się, że nawet milicjanci dostawali tutaj w skórę. Dlatego później chodzili trójkami i mieli jeszcze psa do pomocy – uśmiecha się pan Zbigniew.
- To były dzikie czasy. Na Sandomierskiej był złomowiec, skąd kradliśmy jeszcze sprawną broń: sznaucery, pistolety, raz nawet RKM udało nam się znaleźć. W Kanale Raduni walały się pojemniki z amunicją. Jako dzieciaki bawiliśmy się „w wojnę” i naprawdę mieliśmy czym się bawić – śmieje się 64-latek.
Kiedy pan Zbigniew nieco podrósł brał udział w jeszcze innych „zabawach”. – Kastety, łańcuchy, pięści. Czasami dochodziło do różnic między ulicami. Na przykład Zuławską i Sandomierską. Zbierało się wtedy po 20-30 osób i rozpoczynała się bijatyka. Najczęściej w okolicach dawnego Kina Kosmos i Parku Schopenhauera – opowiada.
Zdarzały się jednak poważniejsze konflikty. Naprzeciwko sobie stawały już dzielnice. Bywały lata, że Orunia nie lubiła się z Wrzeszczem, czy Biskupią Górką.
- Takie bijatyki to już było coś. Nawet po sto osób na każdą ze stron. Sam brałem udział w kilku walkach na Targu Rybnym w Gdańsku – wspomina Jerzy Godycki-Ćwirko, mąż pani Anny.
- Jako nastolatek wybrałem się do Warszawy. Pamiętam, jakim tam darzono mnie respektem, kiedy powiedziałem, że jestem z gdańskiej Oruni. Były jeszcze dwie znane w taki sposób dzielnice w Polsce: warszawska Praga i łódzkie Bałuty. Taki to mieliśmy prestiż w Polsce – śmieje się pan Zbigniew.