„Orunia posiada bogatą tradycję ogrodnictwa” – przyjęło się mówić, co widać chociażby tutaj. I choć do tej pory na ulicy Żuławskiej pracują ogrodnicy, to w przeszłości podobnie „kwitnących miejsc” było na Oruni znacznie więcej.
- Wszystko było zadbane, pracowało tutaj około 10 osób. W nocy wszystkiego doglądał strażnik. Oruniacy przychodzili do nas kupować kwiaty, czasem warzywa. Ogrodnictwo Miejskie z Oruni obsługiwało też dwie kwiaciarnie, jedną w Śródmieściu, drugą we Wrzeszczu – opowiada mi Bogusława Mierzwa, która od lat 50-tych mieszka przy Nowiny 2.
Ten parterowy budynek, położony kilka metrów od zabytkowego pałacyku (obecnie siedziba Przedszkola nr 9), po wojnie służył pracownikom Ogrodnictwa Miejskiego. W przybudówkach składowano niezbędne narzędzia, w innych pomieszczeniach przechowywano rośliny (te najbardziej reprezentatywne, jak przypomina sobie pani Bogusława, były wypożyczane… na zebrania partyjne). Była też niewielka kuźnia. Nie kuto w niej jednak koni, tak jak w tamtych czasach działo się chociażby przy Gościnnej czy Trakcie św. Wojciecha. – To była kuźnia wyłącznie na potrzeby Ogrodnictwa Miejskiego – tłumaczy moja rozmówczyni.
Przy Nowiny 2 nie tylko pracowano. Budynek został podzielony na kilka mieszkań. Lokatorami byli oczywiście pracownicy Ogrodnictwa. – Mój tata dostał mieszkanie na Nowinach, po tym jak poprzedniemu kierownikowi w nieszczęśliwym wypadku zginął tutaj synek. Chłopczyk utopił się w niewielkim baseniku na tyłach budynku. Po tym zdarzeniu kierownik nie chciał już mieć z tym miejscem nic wspólnego. Tak więc zwolniło się miejsce i całą rodziną trafiliśmy na Nowiny – wspomina pani Bogusława. Kiedy po raz pierwszy przyjechała na Orunię miała 5 lat.
- Dla mnie, małego brzdąca okolica jawiła się niczym z bajki. Blisko piękny Park, otoczony żywopłotem i wielką bramą. Przed naszym domem pełno zieleni i skwer z dwoma ogromnymi drzewami. Z tyłu tereny Ogrodnictwa – opisuje orunianka. – A tam wielkie cieplarnie, w których dojrzewały pomidory. Ogrodowe inspekta, wokół których krzątali się pracownicy. I pełno kwiatów. Mój ojciec, kierownik tego miejsca, miał wielką słabość do róż. Hodowano je tutaj tysiącami – uśmiecha się pani Bogusława.
Park Oruński wyglądał wówczas inaczej niż obecnie. – Nie było oczywiście asfaltowych ścieżek, oświetlenia i placu zabaw za Przedszkolem. O czystość w Parku dbało też kilku ogrodników, nie związanych z Ogrodnictwem mojego taty. Swoje narzędzia składowali tuż obok nas, w budynku z czerwonej cegły, w którym przed wojną była powozownia – moja rozmówczyni zabiera mnie na krótki spacer po ulicy Nowiny.
Nieopodal skrzyżowania Raduńskiej z ulicą Nowiny (za mostkiem) był kiedyś wielki sad. A w nim pełno jabłek, które oruniacy kupowali z naprędce ustawianego tutaj straganu. – Cała ulica Nowiny to były wielkie gospodarstwa. Ludzie hodowali krowy, świnie, były też i konie. W latach 50-tych często ten cały zwierzyniec maszerował ulicą Nowiny – śmieje się pani Bogusława.
Krowy pasły się tam, gdzie teraz dumnie prezentuje się Orunia Górna. – Śmieszy mnie jak ludzie mówią: Orunia Górna i Orunia Dolna. Orunia jest jedna i była tu dużo wcześniej niż te górne osiedla. Także te wybudowane przy ulicy Raduńskiej. Pamiętam, że jako dzieciak biegałam tam po polach. Tam gdzie teraz stoją duże bloki, były tylko kurne chatki – uśmiecha się moja rozmówczyni.
Pobliski Kanał Raduni był miejscem, w którym kąpano się i łowiono ryby. – Z mostku ludzie skakali na główkę. Ja jako dziewczynka tego nie robiłam, ale pływałam w Kanale, a jakże inaczej – przypomina sobie pani Bogusława.
I opisuje mi jeszcze postać, która w tamtych latach była na Oruni znana przez wielu mieszkańców. Chodzi o Jana Żelazowskiego, który zasłynął tym, że przez około rok był osobistym kierowcą Lenina, przywódcy Rewolucji Październikowej. – Wspólnie z synem mieszkał na ulicy Nowiny, w nieistniejącej już kamienicy, która była położona naprzeciwko powozowni. To był dobry człowiek, cichy i spokojny.
W latach 80-tych opisywana tu okolica zaczęła się zmieniać. Najpierw, jak przypomina sobie pani Bogusława, przestali pojawiać się pracownicy, którzy zajmowali się Parkiem Oruńskim. Później w mieście podjęto decyzję o zamknięciu oruńskiej placówki Ogrodnictwa. – Mój tata już wtedy tutaj nie pracował, był ogrodnikiem na Politechnice Gdańskiej. Nadal tu jednak mieszkaliśmy i nie sposób było nie zauważyć, jak to miejsce podupada – wzdycha moja rozmówczyni.
Zniknęli ogrodnicy, zniknął strażnik, ludzie zaczęli rozkradać przybudówki „na cegły”. Dziś na tyłach budynku ostał się tylko wielki komin, dawniej, swoista wizytówka tego miejsca. Cieplarnie zniszczono, dziś resztki murów porastają drzewa i krzaki. Tereny, gdzie niegdyś rosło tysiące kwiatów, obecnie są zahaszczonymi nieużytkami. – Serce mi się kraje, że to wszystko tak teraz wygląda. Miasto mówi: nie mamy pieniędzy. Nikt o te tereny już nie dba – kręci głową pani Bogusława.
Być może jednak miejsce to znów nabierze innego wyglądu. Wprawdzie nie będzie już kwiatów, cieplarni i krzątających się wokół ogrodników. Jeżeli plany miasta uda wcielić się w życie, na dzisiejszych nieużytkach pojawią się za to tłumy dzieci.
- Będzie tu kompleks dla dzieci, którego nie ma w całym Gdańsku. Ma być jedną z atrakcji, która sprawi, że Park Oruński stanie się bardzo atrakcyjnym miejscem nie tylko dla mieszkańców Oruni, ale i całego Gdańska. Znajdą się tu zjeżdżalnie, "małpie gaje", a nawet góra saneczkowa – mówią nam urzędnicy gdańskiego ZDiZ.
Na te zmiany przyjdzie jednak jeszcze poczekać. Może nawet kilka lat.
- Zobaczymy, czekam na jakieś pozytywne zmiany. Orunia ma bogatą tradycję ogrodnictwa, szkoda to w taki sposób marnować – podsumowuje pani Bogusława.