- Bardzo mnie dziwi, że nikt nie chce ostatecznie zająć się tą sprawą. I nakazać wstrzymania robót do wyjaśnienia wszystkich kwestii. Teraz to jest taki płacz nad rozlanym mlekiem. Zbiornika wodnego już nie ma, życia tym zwierzętom też już się nie wróci – nie kryje emocji Weronika Chmielowiec, sołtys wsi Borkowo.
To właśnie tutaj, między ulicami Narciarską, a Piłkarską, na granicy z południowym Gdańskiem dzieje się cała „akcja”. – Na tym terenie jest około 11 położonych obok siebie działek. Na początku lipca pojawił się mężczyzna, który twierdzi, że to są jego działki, ale przed urzędnikami gminnymi okazał, że ma upoważnienie zaledwie od jednego z właścicieli działek. Rozpoczął tutaj prace na dziko. Bez żadnych pozwoleń, bez zgód i najprawdopodbniej bez wiedzy innych właścicieli. Prace powinny zostać przerwane natychmiast przez odpowiednie słuzby, ale tak się nie stało – wyjaśnia Mariusz Kociński, radny gminy Pruszcz Gdański.
„Prace” to nawożenie ziemi, gruzu i wyrównywanie całego terenu. Kłopot pojawił się, kiedy spychacze i wywrotki natknęły się tutaj na niewielki zbiornik wodny. Miejsce, w którym jeszcze do niedawna bytowały będące pod ochroną ptaki. Rejon, w którym wypoczywali mieszkańcy i szukali szczęścia wędkarze. – Maszyny nadal robiły swoje. Drzewa przy jeziorku zostały zepchnięte do wody i przysypane. Gniazda perkozów i kaczek przestały istnieć. Zaczęto też zasypywać kolejne części zbiornika, a wodę wypompowano na okoliczne działki – mówi nam jedna z mieszkanek Borkowa.
Chmielowiec i okoliczni mieszkańcy próbowali interweniować u różnych służb. Sołtys zapewnia, że nie chodzi jej o powstrzymanie inwestycji na prywatnym terenie, a o dopilnowaniu tego, aby wszystko przebiegało tutaj zgodnie z prawem. W ruch poszły więc maile, pisma i telefony do Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, Nadzoru Budowlanego, do gdańskiego Wydziału Środowiska, do policji i straży gminnej. Urzędnicy nie odpowiadali, mundurowi rozkładali ręce. – Nie ma decyzji urzędów, my nic nie możemy – tłumaczyli ci ostatni.
To czym powinni zająć się gminni specjaliści od środowiska próbowali czynić sami mieszkańcy. Wokół zbiornika szybko ustawili się wędkarze. Starali się odłowić jak najwięcej ryb, by przenieść je do innego zbiornika i w ten sposób uratować od pewnej śmierci. Strasznej śmierci. – Jak się wypompowuje wodę, ryby, często napuchnięte jeszcze od ikry, zakopują się w ziemi. Nikt ich stamtąd nie wyciągnie. Zostaną zakopane żywcem – obrazowo opowiadał nam jeden z nich.
- To są organizmy żywe, w taki sposób je potraktować, to jest okrucieństwo. W takich sytuacjach inwestor powinien ryby odłowić. Albo siecią, albo agregatem. Zajmuje to tylko jeden dzień – komentują przedstwiciele Zarządu Polskiego Związku Wędkarstwa gdańskiego Okręgu.
Inwestor, wspomniany mężczyzna z „jednym upoważnieniem” był dziś dla nas nieuchwytny. Nie podnosi swojego telefonu. Zresztą nawet gdyby go odebrał, istnieje mała szansa, że będzie chciał z nami rozmawiać. „Dziennikarzom spowiadać się nie będę” – wypowiedział się niedawno dla jednej z gazet.
Być może będzie on jednak musiał „spowiadać” się urzędnikom. Niemalże trzy tygodnie po tym jak sołtys wysłała do nich pismo z prośbą o interwencję, przemówili przedstawiciele RDOŚ.
- Złamanie zakazów związanych z ochroną gatunkową roślin, zwierząt i grzybów zgodnie z obowiązującym prawem traktowane jest jako wykroczenie. Sporządziliśmy już wniosek o ukaranie sprawcy zasypywania zbiornika w miejscowości Borkowo i pismo zostało skierowane już do organów ścigania – mówi Joanna Jarosik, zastępca Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Gdańsku
Dlaczego instytucja nie interweniowała wcześniej? - Z przedłożonych do RDOŚ materiałów nie można było określić, że zasypywany zbiornik wodny jest siedliskiem gatunków chronionych. Załączone do korespondencji fotografie nie przedstawiają gniazd ptaków objętych ochroną gatunkową, na żadnym z nich nie utrwalono występowania perkozów – odpowiada Jarosik.
Dopiero po dwóch tygodniach inspektor RDOŚ udał się na miejsce. I musiał przyznać mieszkańcom rację. Zbiornika i zwierząt jednak już nie ma.
- Biorąc pod uwagę ilość spraw będących w trakcie rozpatrywania przez nasz organ uznać należy, iż sprawa zasypywania zbiornika wodnego w Borkowie rozpatrzona została bez zbędnej zwłoki – komentuje przedstawiciel RDOŚ.
Początkowo niemrawo, ale teraz pod naciskiem mieszkańców i mediów, coraz żwawiej zaczynają działać inne urzędy. – Wszystkie prace zostały tu przeprowadzone bez żadnych pozwoleń z naszej strony. Wszczęliśmy dwa postępowania. Jedne o gromadzenie odpadów w miejscu do tego nieprzeznaczonym, drugie o naruszanie stosunków wodnych – tłumaczy Andrzej Bożyk, zastępca wójta gminy Pruszcz Gdański.
Szczególnie drugie postępowanie dotyczy ważnej kwestii. Woda z zasypanego zbiornika co rusz „wybija” w innych miejscach. W ten sposób podtapiane są okoliczne działki. Także te, leżące już na terenie Gdańska. I należące przynajmniej w części do gminy.
Brak dbałości miasta o równowage wód gruntowych, o której mówił nam Mieczysław Kotłowski, dyrektor gdańskiego Zarządu Dróg i Zieleni, widać tutaj jak na dłoni. Maciej Lorek, dyrektor gdańskiego Wydziału Środowiska obiecuje przyjrzeć się sprawie z granic Borkowa i Gdańska. Ale tylko po tym, jak któryś z mieszkańców zgłosi mu taki problem. – Rozpatrzymy wtedy sprawę – obiecuje.
Jeden z administratorów budynków na osiedlu Nowy Horyzont zgłosił już na policję, że wody z zasypywanego zbiornika dostają sie do kanalizacji deszczowo-burzowej osiedla.
Ciekawy sposób na pozbycie się wody z zasypanego zbiornika znalazł sam „inwestor”. Najpierw wylewał ją na okoliczne, niezagospodarowane działki. Później, gdy o sprawie zaczęło być głośno znalazł jeszcze inne wyjście. Jego pracownik jeździ po okolicznych ulicach (także gdańskich) beczkowozem, z którego strumieniem wylewa się woda. Prawda, że oryginalny pomysł? Zresztą zobaczcie sami, nagranie udostępniła nam wypowiadająca się już w artykule sołtys Borkowa.
Na początku sierpnia urzędnicy zwołali wizję lokalną na opisywanych tu działkach. – Wysłaliśmy stosowne zawiadomienie do wszystkich właścicieli. Chcemy potwierdzić, czy rzeczywiście przekazali upoważnienie na jakieś prace na ich działkach. I czy wiedzą, jakie konsekwencje prawne mogą im grozić – mówi Bożyk.
- Z moich informacji wynika, że są tacy właściciele, którzy nie mieli zielonego pojęcia o tym co tu się wyprawia – przekonuje Chmielowiec.
Jak tłumaczy nam Bożyk, gdyby okazało się, że „inwestor” rzeczywiście działał bez żadnych pozwoleń, cała sprawa powinna potoczyć się dwutorowo. – Będziemy prowadzić postępowania z urzędu. Z kolei poszkodowani właściciele powinni podjąć prawne kroki wobec osoby, która naraziła ich na tego typu nieprzyjemności.
- Ten człowiek działając z czyjegoś polecenia zakopał drzewa, zasypywał jezioro gliną. Moim zdaniem te działki przygotowane są na sprzedaż. Oczywiście nikt przyszłym kupcom nie powie, że tu kiedyś było jeziorko – podsumowuje Chmielowiec.