O sztuce jeździectwa i koniach, ich wielkiej miłości potrafią opowiadać godzinami. Państwo Iglikowscy, mieszkający w Lipcach i prowadzący tu od ponad 20 lat swoją stadninę są jednak nie tylko skarbnicą wiedzy na temat wszelkiej maści rumaków. Znają też ciekawe historie z ich własnej dzielnicy.
To jednak tylko obserwacja na szybko. O której szybko się zapomina, kiedy w opowieściach moich rozmówców pojawia się (a pojawia się bardzo szybko) temat koni. W sumie rzecz wydawałoby się całkiem naturalna, kiedy po drugiej stronie dyktafonu zasiadają właściciele stadniny, szkółki jeździeckiej, dwóch stajni, licznych boksów i obecnie także (niektóre z nich są tylko pod ich opieką) 23 rumaków. No bo o czym innym mają tacy ludzie opowiadać, prawda? W tym przypadku nie o samą treść jednak chodzi, a o jej formę. Konie dla państwa Iglikowskich to, jak sami mówią, sposób na życie, hobby, wielka pasja, a nawet coś lepszego od przysłowiowego sycylijskiego pioruna. Nic dziwnego, że mogą opowiadać o tym godzinami, jakby nic innego w życiu się nie liczyło.
Są i historie o koniach wielkopolskich, magdeburskich, KWPN i półkrwi szlachetnej. Jest i wzmianka o...metodzie in vitro. Tak, tak nauka poszła do przodu i teraz nie trzeba już dwóch koni w sytuacji in flagranti, aby w następnych miesiącach cieszyć się własnym źrebakiem. Wystarczy, jak obrazowo tłumaczy mi Janusz Iglikowski, sperma konia (w hodowlach jest sprzedawana za naprawdę duże pieniądze, nawet powyżej 10-tysięcy złotych) i przekazanie jej do odpowiedniej kliniki, weterynarze zajmą się resztą.
Państwo Iglikowscy opowiadają też o fantastycznej pamięci koni, ale i o tym, że zwierzę to nie posiada uczuć wyższych. – To nie są psy. Jak Pan wpadnie do wody, to koń nie będzie Pana ratował. To tylko na filmach tak czasami pokazują, ale to bzdury – śmieje się pan Janusz.
- Polacy są wielkimi miłośnikami koni, my to mamy w genach – uważa Alicja Iglikowska. – Ale niestety wielu z nas nie stać na to, aby mieć swojego konia. To drogi i wymagający sport.
Zaraz też pojawiają się pierwsze liczby. Przeciętny, „rekreacyjny” (nie sportowy) koń to koszt rzędu 10-12 tysięcy złotych minimum. Siodło – kolejny tysiąc, lub dwa. Ogłowie, ochraniacze – dwa tysiące złotych. Oprócz wydatków „na dzień dobry” trzeba liczyć się z utrzymaniem zwierzęcia, które również nadszarpnie nasz portfel. Około tysiąca złotych miesięcznie kosztuje sam boks i wyżywienie konia. Do tego dochodzi jeszcze opieka weterynarza, a także opłata za usługi kowala. – Konia trzeba podkuwać co 6 tygodni. Koszt podkucia czterech nóg to 160 złotych. Czyszczenie – kolejne kilkadziesiąt złotych – wylicza Janusz Iglikowski.
Słupki z napisem „wydatki” rosną znacznie, kiedy w stajniach ma się takich koni ponad 20. Do tego jeszcze pracującego na etacie masztalerza.
Można jednak próbować bilansować budżet. – Otworzyliśmy szkółkę jeździecką, wynajmujemy boksy dla innych koni – opowiada pani Alicja, która, podobnie jak jej córka Matylda, z powodzeniem uczestniczy również w licznych zawodach jeździeckich.
- Równocześnie prowadzimy inny biznes. Kilka lat temu wybudowaliśmy tutaj gościnny dworek, w którym urządzane są wesela, imprezy okolicznościowe. W dzisiejszych czasach z samych koni człowiek nie wyżyje – kwituje Iglikowski.
Jednak jak przekonują mnie moi rozmówcy, finanse, chociaż ważne, nie są tu kluczowe. To co się liczy, to miłość do koni, która wybuchła u nich w jednym momencie. Wszystko zaczęło się w latach 80-tych.
- Byliśmy z żona na wczasach, w które wliczone były również jazdy konne. I kiedy weszliśmy do stajni, to już stamtąd nie wyszliśmy – śmieje się pan Janusz.
- To było jak piorun sycylijski, od razu załapaliśmy bakcyla i tak nam już zostało – uśmiecha się jego żona.
Nieco później przyszedł pierwszy zakup. – Tak, kupiłem dwa konie. Żona się ze mnie śmiała, „przecież ty kur nawet nie miałeś, a co dopiero konia!” Przywieźliśmy je ciężarówką do nas, na Lipce. Dostaliśmy też kartkę z instrukcją „jak karmić konie”. My nic na ten temat nie wiedzieliśmy, tacy byliśmy zieloni – wspomina pan Janusz. – Ale szybko zaczęliśmy się uczyć – wchodzi mu w słowo jego małżonka.
W następnych latach wszystko toczyło się według scenariusza „pierwszego tatuażu” - zrobisz jeden, chcesz następny. Tutaj podobnie, dwa konie już nie wystarczyły, w Lipcach szybko zaczęły pojawiać się kolejne. Państwo Iglikowscy mieli o tyle ułatwione zadanie, że na terenie ich gospodarstwa były już stajnie. – Te budynki stały tutaj jeszcze za czasów, kiedy przyjechał tutaj mój dziadek. On dostał to gospodarstwo w ramach rekompensaty za utracone mienie na Polesiu – mówi niemalże 60-letni już Janusz Iglikowski i opisuje swojego dziadka.
- To była ciekawa postać, piłsudczyk, później służył u Andersa, po wojnie wrócił do Polski i nie miał lekko. Na jego majątek czyhali milicjanci, którzy robili mu bez przerwy jakieś rewizje i inne dokuczania. A w pierwszych miesiącach po wojnie, także żołnierze radzieccy, którzy chcąc się obłowić napadali na okoliczne wsie. Dziadek i inni barykadowali się i bronili właśnie w tych stajniach.
Państwo Iglikowscy już sami wybudowali jeszcze jedną stajnię, halę do ćwiczeń konnych, magazyny.
- Kto by pomyślał, że ja, wcześniej jubiler, mający swój sklep na Mariackiej, tak całkowicie się w to wciągnę. Konie to teraz mój sposób na życie – kręci głową pan Janusz. – A ja co mam powiedzieć? Przyszłość moją wiązałam z muzyką, a tu proszę – mówi z zadowoleniem pani Alicja.
Oboje mają też szereg wspomnień z ich dzielnicy.
- Jako dzieciak kąpałem się w Raduni, właśnie w Lipcach. Mieliśmy tutaj pomost, czysta woda, w niej ryby, szczególnie zapadły mi w pamięć duże klenie. Ale wie Pan co jeszcze pamiętam? Widziałem jak spuszczano wodę z Kanału Raduni, na jego dnie były szyny. A na nich takie ręcznie pchane wózki jak do małej ciuchci. Wybierano śmieci z Kanału i ładowano je właśnie na te wózki – opowiada pan Janusz.
- Lipce to było całkowicie rolne miejsce, sąsiedzi mieli pełno krów, świń. Jeszcze w latach 90-tych jeździliśmy konno po polach na Lipcach, było tutaj zdecydowanie więcej rolników. A Rewę to Pan zna? – pyta mnie pani Alicja.
Kiwam przecząco głową. – To był rolnik, który mieszkał w Lipcach także przed wojną, jedyny taki autochton, którego znaliśmy. W czasie wojny Niemcy zabrali mu gospodarstwo, on tam pracował jako parobek. Później weszli Rosjanie, odzyskał ziemie na krótko. Znów mu ją zabrano, dopiero po latach dostał je z powrotem. On miał dużo ciekawych historii, niestety zmarł kilka lat temu – opisuje moja rozmówczyni.
Co ciekawe, dziadek pana Janusza przez jakiś czas prowadził na Oruni zakład fotograficzny – Foto Ross. Jak tłumaczą moi rozmówcy, leżał on na dzisiejszym Trakcie św. Wojciecha, między Drukarnią, a restauracją Adria. Dziś nie ma już tego budynku, pozostał tylko pusty plac.
Z kolei babcia pana Janusza była kierowniczką szkoły nr 41 w Lipcach. – Była lubiana, mimo, że prowadziła wszystko żelazną ręką. Jak przeniosłem się do siódmego liceum na Oruni to dopiero poczułem, co to wolność. Wcześniej żyłem pod presją babci, nic nie mogłem zbroić i jeszcze po lekcjach musiałem zostawać w bibliotece. Stąd chyba się wzięła moja wielka miłość do książek. A do koni to... a to w sumie sam nie wiem – śmieje się Iglikowski.
Galeria artykułu