Tuż po wojnie oglądał na Oruni pierwsze filmy, tu poznawał „dawnych” gdańszczan i „nowych” mieszkańców z Kresów. I choć żyło się wtedy biednie, a jego dom na Jedności Robotniczej z początku przypominał ruinę, sentyment do dzielnicy pozostał mu do dzisiaj. 77-letni Wacław Dobosz-Tempski spisał swoje wspomnienia, od przyszłego tygodnia będziemy publikować je w odcinkach właśnie na MojejOruni.pl
Fot. archiwum Wacława Dobosza-Tempskiego
Chcę podziękować, ale głos w słuchawce tym razem jest szybszy: „Wie Pan, opublikowałem kilka lat temu w regionalnym piśmie Pomerania moje wspomnienia z okresu dzieciństwa. Właśnie z Oruni. Czytałem Wasze historyczne artykuły. Może byłby Pan zainteresowany spotkać się ze mną i porozmawiać?” – pyta mnie mężczyzna, który przedstawia się jako Wacław Dobosz-Tempski, orunianin od 1946 roku. Obecnie mieszkaniec Wzgórza Mickiewicza.
Byłem zainteresowany. Jakże inaczej. Umawiamy się na następny dzień. W domu pana Wacława. Niewysoki, dobrze trzymający się, i jak się szybko okazało bardzo serdeczny starszy mężczyzna prowadzi mnie do swojego gabinetu na piętrze. Książki, maszynopisy, czasopisma i komputer, na którym mój rozmówca, emerytowany inżynier od kilku lat poznaje tajniki Internetu i programów graficznych.
- Czytał to Pan? – pyta mnie. W ręku książka Krystyny Sikorskiej „Cygańskie podwórko, czyli medal dla Oruni”. Czytałem. Dobra książka, pokazująca Gdańsk i samą Orunię w pierwszych latach po wojnie. I to pokazująca w różnym świetle, także tym mało chlubnym. Absolutnie pozycja „musisz to mieć” dla wszystkich pasjonatów historii grodu nad Motławą.
- Dobrze napisane, włos jeży się na głowie. W tej piekarni, o której pisze autorka, jako dziecko robiłem zakupy. Mieszkałem niedaleko. Na Jedności Robotniczej 187, dziś tego budynku już nie ma – opowiada 77-letni gdańszczanin.
I pokazuje mi zdjęcia. Z różnych lat, 50 i 60-tych. I jeszcze starszych, świeżo po wojnie. Kamienica, w której mieszkał. Widok z jej okna. Podwórko przy Jedności Robotniczej. Sąsiadka w oknie mieszkania. – A, tak. Pani Szwabowa, rodowita gdańszczanka. Po wojnie czekała na swoich synów, których wcielili do wojska niemieckiego. Wieść zaginęła o nich na froncie rosyjskim. Nigdy już ich nie zobaczyła – wspomina pan Wacław.
Rodzina mojego rozmówcy trafiła do Gdańska w 1946 roku. W czasie wojny wraz z mamą i siostrą mieszkali w gospodarstwie pod Wejherowem. Ojca, przed wojną wojskowego i pracownika Straży Granicznej, wywieziono na roboty w Niemczech.
- Dla mnie Orunia to była wtedy egzotyka. W czasie wojny mieszkałem na wsi, nie było tam nawet światła elektrycznego. Pamiętam zrujnowany Gdańsk, ze wzgórz Parku Oruńskiego roztaczał się widok właśnie na centrum miasta. Te kikuty budynków robiły przerażające wrażenie... – wzdycha mój rozmówca.
Opuszczona kamienica przy Jedności Robotniczej (dziś Trakt św. Wojciecha) 187, do której wprowadził się 11-letni wówczas Wacław Dobosz-Tempski wraz ze swoją rodziną, była niemal kompletnie zniszczona. Nowych gospodarzy powitała wielka dziura po pocisku artyleryjskim, o jednym z narożników domu pozostało tylko wspomnienie. W środku tylko jedno pomieszczenie miało podłogę, nie było w ogóle okien. Na strychu pan Wacław, wówczas 11-letni chłopak dokonał ciekawego odkrycia. Swoistą pamiątką po wcześniejszych mieszkańcach kamienicy stał się zakurzony klaser ze znaczkami niemieckimi, ale też i polskimi.
Z dnia na dzień rozpoczęła się mozolna odbudowa zrujnowanej kamienicy.
– Istniało wówczas takie zarządzenie władz. Że kto odbuduje zniszczony w 50, czy 60-ciu procentach dom, będzie mógł się starać o przyznanie mu go na własność. Ojciec w to bardzo wierzył, poświęcił wiele czasu i pieniędzy w remont naszego domu – mówi 77-latek.
I przypomina sobie, jak jego ojciec na barkach (zanim dorobił się wózka) niósł budowlane materiały z rozbieranego właśnie obozu jenieckiego Matzkau (na terenie dzisiejszego osiedla Maćkowy). Wszystko trafiało na Jedności Robotniczej 187.
Rodzina pana Dobosza-Tempskiego żyła bardzo skromnie. Nie było pieniędzy właściwie na żadne rozrywki, obiad w słynnej na dzielnicę Adrii pozostawał niespełnionym marzeniem. Tak jak i wizyta w kinie. Jednak dwa razy ta ostatnia sztuka wówczas się panu Wacławowi udała.
Seanse były wyświetlane, jak przypomina sobie mój rozmówca, w sali...dzisiejszej Gościnnej Przystani. – To był 46, albo 47 rok. Pełno ludzi w środku, ja stałem na zewnątrz, koło okna. Nie miałem pieniędzy na bilet. Pamiętam, że leciał wtedy film radziecki: „Ona broni ojczyzny”. Oglądałem jak jadąca czołgiem kobieta mści się na hitlerowcach za zabicie jej chłopaka, czy męża.
Domowy budżet państwa Doboszów ratował często przydomowy ogródek – uprawiane tam w pocie czoła warzywa były sprzedawane na gdańskich targach. Sytuację poprawiały również paczki UNRRA. Ta pomoc od „wstrętnych kapitalistów, imperialistów i podżegaczy wojennych” (jak z reguły przedstawiało się wówczas w prasie Amerykę) na Oruni wydawana była w okolicy „Punktu Kontrolnego”. A więc w rejonie skrzyżowania Sandomierskiej z Jedności Robotniczej.
- Doskonale pamiętam te paczki. W środku tuszonka w puszkach, końska kiełbasa, jajecznica w proszku. I jeszcze sok grejpfrutowy w wielkich, dwulitrowych, blaszanych puszkach. Pierwszy raz w życiu piłem coś takiego – uśmiecha się 77-latek.
Pan Dobosz-Tempski wręcza mi dwa magazyny miesięcznika „Pomerania” z 2007 roku. W środku jego wspomnienia właśnie z oruńskich czasów. – Może Pan to opublikować na portalu MojaOrunia. Może to kogoś zainteresuje? – zastanawia się.
Jestem pewny, że tak właśnie będzie. Nasza rozmowa się przedłuża. Mija kolejna godzina. Historii oruńskich nie brakuje. „Blaszanka”, smarowane naftą podłogi w Gimnazjum nr 10, biblioteka „za torami”, pierwsze po wojnie sklepy kolonialne w okolicy, oruńskie harcerstwo... wiele z tych wątków zostało już opisanych przez pana Dobosza. Cykl wspomnień oruńskich nosi nazwę: „Na gruzowisku”. 77-latek w innych maszynopisach opisał kolejne rozdziały swojego życia, już nie zawsze związane z Orunią.
Za kilka dni przedstawimy pierwszą część wspomnień pana Dobosza-Tempskiego. Dziś prezentujemy tylko skromny fragment.
„ (...)Z domu wyskakuję prosto na chodnik pod rzędem rozłożystych lip. Przecinam brukowaną ulicę Oruńską (dawniej Hauptstrasse ), przemianowaną dwa lata później na Jedności Robotniczej o nazwie jak mi się wtedy wydawało słusznej, dopasowanej do mieszkańców. Wchodzę po skarpie na wał, na ścieżkę spacerową wśród krępych kasztanów (druga droga). Wskakuję na mostek wiszący nad kanałem raduńskim. W kanale, w tej trzeciej drodze pływają kełbiki, leżą wyrzucane śmieci, czasem można zobaczyć głowę węgorza wystającą z mulistego dna.
Za kanałem kamienna, z małymi domkami przyklejona do wzgórz, bardziej wiejska droga niż ulica, o nazwie Nowiny ( dawniej Neue Welt ), nurza się w błocie i pyle.
Tam chodzę z dwulitrową bańką po mleko. Popędzany lękiem, śpieszę do gospodarza, co ma jedną krowę.
W drodze powrotnej zbiegam z wału. Za plecami słyszę wycie pomylonego człowieka. Mieszka w drewnianym domku, przy kanale. Jest ich dwóch. Jednego widuję czasem na wale jak przestawia przed sobą drewnianą podpórkę, taki koziołek na którym piłuje się drewno.”
- Wie Pan, ta dawna Orunia kojarzy mi się również z zapachami i dźwiękami. Jak pięknie pachniały kwiaty w ogrodach, których było tutaj całe mnóstwo. A jeszcze zapach lip przy Jedności Robotniczej i kasztanowców przy Kanale Raduni. I gwizdy lokomotyw i stukot jadących przez Orunię pociągów, oj długo by mówić... Orunia we mnie została na zawsze - uśmiecha się pan Dobosz-Tempski.
Galeria artykułu