O autorze publikowanych przez nas wspomnień pisaliśmy tutaj. „Akcja” pisanego w 2006 roku opowiadania „Na Gruzowisku” dzieje się tuż po wojnie. Rodzina pana Wacława wprowadza się do zrujnowanej kamienicy, położonej na ulicy zwanej obecnie Traktem św. Wojciecha, a wcześniej Jedności Robotniczej, a wcześniej....
Wacław Dobosz-Tempski: „Na Gruzowisku”:
1. Nasz dom
Tato wyzwolony przez aliantów z niemieckiej niewoli, po rozterkach podejmuje decyzję. Wraca do Polski z rocznym opóźnieniem. Cieszy się nami w Tępczu w rodzinnym domu mamy. Po raz pierwszy bierze dwuletnią Helenkę na ręce. Dziecko ucieka do mamy i ciotek. Jak wielu innych jedzie do Gdańska. Szuka stałej pracy i własnego domu. Znajduje.
Dom piętrowy, ze strychem, kryty papą, odpycha wyglądem. Można do niego wejść przez wyburzony aż do piętra narożnik. Można przejść przez ocalałe, nie domknięte drzwi na korytarz i dalej przejść na drugą stronę domu na podwórze. Drzwi są uchylone nie przez niedbałość, ale w zgodzie z popękaną ścianą i krzywą futryną. Na ceglanej fasadzie wiszą płaty tynku, od ziemi podchodzą liszaje wilgoci.
W korytarzu ocalała drewniana klatka schodowa z toczoną barierą prowadzi na piętro, do czterech dwuizbowych martwych mieszkań, ogołoconych z drzwi, okien i podłóg.
Na parterze w pokoju od podwórza po lewej stronie korytarza, wśród desek, trocin i wiórów stoi stolarski stół. Na nim leżą, przypadkowo zdobyte, gdzieś pożyczone lub kupione narzędzia. Po kątach stoją po części złożone ramy okienne.
Ojciec mieszka tu od kilku miesięcy. Pracuje w urzędzie celnym. Władza Polski Ludowej obiecała: – kto odbuduje zniszczony, co najmniej w sześćdziesięciu procentach dom, ten stanie się jego właścicielem.
– Dom z lokatorami to pieniądze, to lepsze życie dla całej rodziny. – myśli ojciec.
Ta kalkulacja zamienia ojca wieczorami w stolarza. Przyjeżdżamy do niego. Nadchodzi czas wiązania życia rodzinnego od nowa.
Nasze mieszkanie po prawej stronie korytarza. Tato wprowadza nas przez kuchnię do pokoju. Dumny, pokazuje przez siebie wykonane drzwi i okna, w rogu pokoju świeżo wymurowany piec kaflowy, niedokończoną podłogę. Drugi pokój od ulicy, z deskami w otworach okiennych, nie nadaje się jeszcze do zamieszkania.
Mamę interesuje kuchnia, piec kuchenny z duchówką, ułożone fajerki.
– Mamy wafelnicę, w niedzielę upiekę wafle – mówi.
Mnie bawią czarne bakelitowe puszki przy drzwiach. Wystarczy przekręcić skrzydełko na puszce i już zapala się po środku sufitu, wisząca na drutach żarówka. Druty wychodzą z rurki, która biegnie od drzwi po ścianie i suficie. Pierwszy raz zastanawiam się nad taką dziwną lampą.
– Ale to je wid!. – wyrywają mi się kaszubskie słowa.
– Mówi się „światło” – strofuje ojciec. Chce, żeby rozmawiać tylko po polsku.
Moja ciekawość przenosi się na ludzi za oknem, na podwórku.
– Skąd oni są, tak dziwnie mówią.– pytam zaciekawiony.
– To są ci „zza Buga”. Mieszkają wszędzie. Też w tych małych domkach, które stoją prostopadle do ulicy, na granicach parcel – wyjaśnia ojciec.
Niski kryty dachówką bliźniak ogranicza podwórko z lewej strony. Wejścia do niego otaczają drewniane nie szklone werandy. Dorośli siedzą na niskich przegrodach, na wahadłowych drzwiach bujają się chłopcy. Po prawej stronie podwórka ceglany tył domu, głucha ściana zasłania przed południowym słońcem. W jej cieniu otwarty śmietnik, ceglane gruzy po zawalonych komórkach. Dalej na wprost wertepy po ogródkach.
Jest lato. Z każdym dniem, będę odkrywał coraz odleglejsze rumowiska i zakamarki, aż po nasyp kolejowy i jeszcze dalej.
Na nasypie codziennie, jadą wolno pociągi towarowe. Wagony zamknięte i otwarte, długie i krótkie, czasem same cysterny. Otwarte czubato wyładowane węglem. Liczę wagony. Dwa, jedenaście, trzydzieści pięć, czterdzieści. Mężczyźni w biegu wskakują na wagony. Nie łatwo wdrapać się na wagon, gdy pociąg jeszcze w ruchu. Syczy lokomotywa. Pociąg staje pod semaforem. W budce na końcu pociągu słychać krzyk strażnika. Węgiel toczy się po nasypie.
Później, gdy nadchodzą coraz zimniejsze dni, ci najsilniejsi biegną z żerdzią zakończoną hakiem. Strącają największe bryły węgla. Nie będzie trzeba wyrywać drzwi, okien i podłóg z nielicznych, jeszcze nie zamieszkanych domów.
Nadchodzi zima. Wieczorami, przez szpary w niedokończonej wciąż podłodze, wychodzą myszy. Obudzony rano, uciekam jeszcze z głową pod poduszkę. Mama pali w kuchennym piecu. Wyczuwam zapach mleka. Wyciągam rękę spod pierzyny. Zdrapuję śnieżny szron ze ściany. Zlizuję z palców. Pewnie jest silny mróz. Nic przyjemnego wstawać do szkoły. Jest jeszcze ciemno. Pali się żarówka.
2. Drogi i ulice
Jakimi drogami nas i wielu innych tu przypędziło, w te rozgrabione domy, w te powojenne ceglane kikuty? Na murze wisi plakat z napisem 3 x TAK. Na rampę dworca towarowego przy ulicy Toruńskiej (Thörnscherweg), przyjechały meble, ocalały dorobek z przedwojennych lat. Przyjechał z Zaborowca pod Poznaniem jeden ul, opuszczony przez pszczoły.
– Nie możemy mieszkać na wsi. – mówi ojciec.
– Dzieci będą chodzić tu do szkoły. Syn już ma jedenaście lat. Helenka dwa, coraz prędzej ucieka przede mną.
– Ich życie nie może być tak ciężkie jak moje – powtarza.
W Gdańsku jest inaczej. Nie tak jak w Tępczu. Tam wszystko mnie otaczało. Najpierw spódnice ciotek, dalej ogródki, pola i lasy – piaszczyste drogi od domu na wszystkie strony.
Tu drogi się krzyżują albo biegną obok siebie. Skąd przybywają nie wiem. Przecinają miasto na wszystkie strony. Są różne – brukowane i błotniste, kołowe i piesze, wodne i kolejowe. Obok naszego domu biegną do miasta z południa na północ.
Te obok domu ograniczone są po lewej stronie przez wzgórza morenowe, po prawej otwarte na podtopione jeszcze Żuławy.
Z domu wyskakuję prosto na chodnik pod rzędem rozłożystych lip. Przecinam brukowaną ulicę Oruńską (dawniej Hauptstrasse ), przemianowaną dwa lata później na Jedności Robotniczej o nazwie jak mi się wtedy wydawało słusznej, dopasowanej do mieszkańców. Wchodzę po skarpie na wał, na ścieżkę spacerową wśród krępych kasztanów (druga droga). Wskakuję na mostek wiszący nad kanałem raduńskim. W kanale, w tej trzeciej drodze pływają kełbiki, leżą wyrzucane śmieci, czasem można zobaczyć głowę węgorza wystającą z mulistego dna.
Za kanałem kamienna, z małymi domkami przyklejona do wzgórz, bardziej wiejska droga niż ulica, o nazwie Nowiny ( dawniej Neue Welt ), nurza się w błocie i pyle.
Tam chodzę z dwulitrową bańką po mleko. Popędzany lękiem, śpieszę do gospodarza, co ma jedną krowę.
W drodze powrotnej zbiegam z wału. Za plecami słyszę wycie pomylonego człowieka. Mieszka w drewnianym domku, przy kanale. Jest ich dwóch. Jednego widuję czasem na wale jak przestawia przed sobą drewnianą podpórkę, taki koziołek na którym piłuje się drewno.
Wolę przebywać po drugiej stronie naszego domu, na podwórku, pomiędzy rozwalonymi płotami, w czymś, co przypomina ogródek.
Za ogródkami pod ciężarem pociągów towarowych na nasypie wciąż dudnią tory kolejowe. Przed semaforem gwiżdże lokomotywa. Nasyp odgradza nas od żuławskiej depresji. Wyobrażam sobie, że odgradza od niej wszystko, co nagromadziły lata wzdłuż dróg zmierzających do zatoki gdańskiej, wzdłuż zbudowanego przez krzyżaków kanału raduńskiego.
Po ostatniej wojnie pozostały pokaleczone uliczki poprzeczne do traktu, skupiska starych domów z pruskiego muru, fabryczki, cmentarze. Wszystko naznaczone historią, o której jeszcze długo nie będę miał wyobrażenia.
Wzdłuż tych dróg i uliczek, nieliczni mieszkają tu od dawna: Zubert, Szwabe, Kokoszyńska, Sztokdrajer, Prusator, Barzewski, Schnajder. Niektórzy z nich zdążyli uciec z płonących, własnych mieszkań, z centrum Gdańska. Wielu z miejscowych zmuszanych jest teraz do wyjazdu do Niemiec. Czeka ich droga ze wschodu na zachód.
Nas i tych ze wschodu - „zza Buga”, tu przedtem nie było. My mamy się przy tych drogach dopiero osiedlić i zakorzenić.
Z zawieszonego na ścianie w mieszkaniu kołchoźnika słyszę głos:
– Jesteśmy na jednej drodze – na drodze do socjalizmu....
Przedstawiamy pierwszą część wspomnień Wacława Dobosza-Tempskiego, który w 1946 roku jako 11-letni chłopak wprowadził się na Orunię.
Fot. archiwum Wacława Dobosza-Tempskiego