- A Pan pije również? Wie Pan co to przymus picia? - pyta mnie jeden z obecnych. Surowym wzrokiem patrzy na mnie 60-letni mężczyzna. Tak jak wszyscy zgromadzeni w pokoju, oprócz mnie, jest alkoholikiem.
- Nie, nie wiem – odpowiadam.
- Bez urazy, ale to porusza się Pan w tym temacie jak we mgle – kwituje mój rozmówca.
Tak, to prawda. No bo co ja wiem o alkoholizmie? Kilka banałów: że to choroba nieuleczalna, że niszczy ciało i umysł, że co roku w Polsce ginie przez nią tysiące ludzi. I że są tacy, którzy próbują nie dać się swojemu nałogowi. Takich ludzi czeka długa, często nie zakończona powodzeniem droga wychodzenia na prostą. Jej kolejne etapy; ośrodki, detoksy, terapie – to dla mnie całkowita abstrakcja. Żeby było jasne: bardzo dobrze, że abstrakcja. Ale nie lubię poruszać się we mgle. I chociaż nigdy nie pojmę do końca mechanizmów, którymi kieruje się alkoholik, mogę przynajmniej go wysłuchać. A jak się przekonałem, takie osoby mają co opowiadać.
Siedzimy w Klubie Abstynenta na Trakcie św. Wojciecha 22. Miejsce to prowadzone jest przez przedstawicieli Stowarzyszenia Integracji Społecznej Klubu Abstynenta "Przyszłość". - Miałam marzenie, żeby alkoholicy w Trójmieście mieli takie miejsce, do którego mogliby przychodzić właściwie zawsze. Mitingi, terapie odwykowe mają to do siebie, że one kiedyś się kończą. I człowiek znów pozostaje sam. Ale nasz Klub otwarty jest niemalże cały czas – mówi Barbara Kmieć, szef Stowarzyszenia, psychoterapueutka, na co dzień pracująca na oddziale uzależnień szpitala psychiatrycznego na Srebrzysku.
- Celem naszego Stowarzyszenia jest rehabilitacja. Co to znaczy? Zabezpieczamy ludzi, którzy wcześniej przeszli stosowne terapie, aby nie wrócili do picia. Pracujemy z osobami uzależnionymi i współuzależnionymi od alkoholu. Nasze warsztaty posterapeutyczną są po to, aby człowiek nauczył się sprawnie funkcjonować, aby nauczył się stawiania granic, aby umiał porozumiewać się bez przemocy – dopowiada psychoterapeutka.
Trakt św. Wojciecha 22 to również miejsce spotkań Klubu Anonimowych Alkoholików. Moi rozmówcy też tutaj przychodzą. Wszystkich moich bohaterów łączy jeszcze jedno – każdy z nich już nie pije.
Historia numer 1: „Kiedyś trzeba zacząć trzeźwieć”
Narrator: pan Andrzej, 50-latek. Nie pije od ponad dwóch lat.
Jestem alkoholikiem całe dorosłe życie. I będę nim już zawsze, to nieuleczalna choroba. Całe moje dorosłe życie było związane z alkoholem. Imprezy z kolegami, później pobyt w wojsku - tam też się piło. Za komuny było takie społeczne przyzwolenie na alkohol. Nawet się wtedy mówiło, że w Polsce wszyscy piją. Ale to nie prawda, że wszyscy piją. Są ludzie, którzy potrafią zachować umiar i są tacy, którzy tego nie potrafią. Ja nie potrafiłem, piłem ponad normę. Mój dzień wyglądał tak, że tylko myślałem o wypitce. Szukałem okazji, aby się napić.
Alkohol doprowadził do tego, że rozwaliłem swoje życie rodzinne. Żona odeszła, córka się wyprowadziła. Zostałem sam. Dopiero wtedy do mnie dotarło. Za namową córki, poszedłem na terapię. Miałem wtedy 48 lat. Zgłosiłem się na oddział na Srebrzysku. Tam przeszedłem 6-tygodniową terapię. Później zacząłem przychodzić na mityngi do klubu na Oruni. Było mi ciężko wtedy. Było mi cholernie wstyd. Myślałem, że nie dam rady. Że znów wrócę do kieliszka. Ale wytrzymałem, dziś nie myślę już o piciu, mogę nawet przebywać w towarzystwie kogoś kto pije.
To co było najtrudniejsze w moim „nowym”, trzeźwym życiu to fakt, że zaczynałem z głębokiego dołu. Trzeba na nowo ustawić sobie życie. No bo są sprawy finansowe, jakieś długi, musisz zmierzyć się z rodziną. Nie możesz już zapić problemów, musisz im sprostać. I to jest cholernie trudne. Na szczęście są takie miejsca jak nasz klub na Oruni – tu spotykam się ze znajomymi, tu przechodzę kolejne warsztaty, uczę się jak radzić sobie w tym nowym życiu. Widzę, jakie popełniałem błędy, jakimi uprzedzeniami i schematami się kierowałem. Jak krzywdziłem siebie i innych.
Najbardziej dumny jestem z tego, jak rano wstaje i nie mam myśli o piciu. Wie Pan...kiedyś po prostu trzeba zacząć trzeźwieć. Jak ktoś ma problem z alkoholem, to musi spróbować go pokonać. Bo to nie jest życie, to jest udręka.
Historia nr 2, „Chlejesz, ale ja wierzę, że kiedyś przestaniesz”
Narrator: pan Mirek, skończył 60 lat, nie pije od 15 lat.
Wychowałem się na Oruni, na Serbskiej. Miałem ojca alkoholika, w domu cały czas było picie. No i mieszkaliśmy przy Adrii, czyli wiadomo kufle na łańcuchach i ciągłe imprezy. Już w wieku 16-lat spiłem się na umór, byłem cały zarzygany, zaszczany. Później znów tak samo, piłem na imprezach, weselach. Zawsze do oporu. Nawet matka mi mówiła: coś jest z tobą nie tak, nie potrafisz przestać pić. Ale to była komuna, wtedy człowiek wszystko załatwiał za butelkę wódki, gorzała lała się strumieniami.
Później się ożeniłem, urodziło mi się dwoje dzieci. Myślałem że wtedy przestanę tak mocno chlać. Niestety, piłem dalej. Żona też się wciągnęła w alkohol. Brałem w niedzielę rodzinę do restauracji, ale nie po to aby zrobić im przyjemność, ani nie po to aby żona nie musiała gotować. Brałem ich po to, bo wiedziałem, że będę mógł się napić.
To było niewyobrażalne, jak wtedy żyłem. Na lodówce trzymałem zawsze butelkę wódki, żeby rano mieć co wypić. Pamiętam, że po miesiącu picia dzień w dzień, raz się obudziłem i butelki nie było. Nie miałem sił pójść do sklepu. Poszedłem do łazienki, wypiłem perfumy. Po to, aby poczuć się lepiej i móc pójść kupić wódkę. W końcowej fazie piłem już nawet denaturat.
Żona poszła na terapię. Kładła mi taką książeczkę, którą tam dostała. Raz ją wziąłem do ręki, zacząłem czytać. Spodobało mi się, ale piłem nadal. Wtedy żona mi powiedziała słowa, których nigdy nie zapomnę: Chlejesz, ale ja wierzę, że kiedyś przestaniesz.
Poszedłem po pomoc do Okrąglaka (kościół na Przymorzu – przyp. red.), później na terapię na Łąkową. I udało mi się. Przez siedem lat nie piłem. Nic, ani kropelki. A później coś mi kiedyś odbiło na plaży. Było ciepło, wypiłem bezalkoholowe piwo. I znów nie mogłem przestać pić. Znów staczałem się trzy lata. Skończyłem na Srebrzysku. 11 dni odtrucia zrobiły swoje. W ich trakcie widziałem jak trzech ludzi poszło do grobu. Przywieźli ich, złapała ich trzęsiawka i zmarli. Coś do mnie dotarło, wiedziałem, że muszę przestać pić. Że muszę spróbować.
Było mi strasznie wstyd przed rodziną. Bo przecież ja przez te 7 lat odzyskałem ich zaufanie, a przez kolejne 3 lata znów to zmarnowałem. Ale udało mi się. Od 1998 roku nie piję.
Terapie się kiedyś kończą, ale tutaj w klubie na Oruni ciągle coś się dzieje. Tu mam znajomych, tu jestem w stanie mówić im o swoich problemach, tutaj mogę liczyć na wsparcie. Bo gdyby nie ludzie stąd, to mogę powiedzieć, że była jedna sytuacja, w której raczej na pewno wróciłbym do picia.
Dowiedziałem się, że mój syn ćpa. Ale pomogliśmy mu, ja nie zapiłem, syn poszedł na odwyk. Dziś ma rodzinę, syna. Moja córka też dała mi wnuczkę. Moje życie jest teraz naprawdę wspaniałe.
Historia nr 3. „Do tych wariatów mam iść?”
Narrator: pan Stefan, 61-latek, nie pije od 14 lat
Człowiek pochodzi z biedniejszych rodzin. A to jest ważne,bo nie ma się odwagi poderwać babki, nie ma się odwagi z nią zatańczyć. Na kompleksy lekarstwem jest alkohol. Bardzo szybko straciłem ojca, to pewnie też wpłynęło na moje życie.
Dobrze mi się wiodło. Ale do czasu, alkohol zrobił swoje. Potraciłem rodzinę, mieszkanie, doszło do tego, że znalazłem się w domu dla bezdomnych. Stale przebywałem wśród ludzi, którzy pili. Ja również piłem. Wiedziałem, że jak obudzę się rano, to musi być pod ręką papieros i butelka wódki. Na kaca.
Na Oruni często wtedy przebywałem. Piłem tuż obok miejsca, w którym dziś siedzimy - czyli w Nesce. Ale i na zewnątrz piliśmy. Wychodziło się z Neski, stawało się koło położonego tuż obok sklepu odzieżowego i znów się piło. Moje ostatnie picie było bardzo blisko naszego dzisiejszego Klubu. Na schodach obok przystanku. Upiłem się, wyrzuciłem butelki, ale miałem dosyć. To była prawdziwa gehenna, a nie życie.
Później miałem odtrucia, detoksy, psychoterapię na „Sreberku” (ośrodek na Srebrzysku – przyp. red.)
Ten klub na Oruni, to trochę jak z innymi klubami hobbystów. No bo po co ludzie tutaj przychodzą? Ja mieszkam niedaleko, to wpadnę, z kimś pożartuję, jak mam problem, to o nim z kimś porozmawiam. Tutaj czuję, że ludzie mnie rozumieją. Człowiek, który nie jest alkoholikiem, nigdy nie zrozumie, co to jest przymus picia. Tutaj mam przyjaciół. Każdy anonimowy alkoholik na świecie jest w jakimś sensie moim przyjacielem.
Przez te lata zaobserwowałem, że dużo ludzi przychodzi do Klubu. Dużo osób chce walczyć z nałogiem, nie piją dzień, tydzień, miesiąc, prostują sprawy u siebie w domu, u kuratora. Ale później nie wiadomo co się z nimi dzieje. Niektórzy znów zaczynają pić i jeszcze się oszukują: byłem na mitingu, jestem po terapii, jestem już cacy.
Często spotykam dawnych znajomych. „Stefan, już nie mam siły pić” - mówią mi. Przekonuję ich, żeby przyszli do Klubu. „Do tych wariatów mam iść?” - słyszę. Wielu alkoholików tam myśli, czuję się mądrzejszych od tych, którzy już nie piją i są tutaj. Na szczęście nie wszyscy tak myślą.