On i inni "szaleńcy" sprawili, że 700 hektarów Oruni i jej okolic wyszło "spod wody". Na pompę odwadniającą musiał sam wziąć pożyczkę. Państwo dało mu za to Krzyż Zasługi i... kolejne sprawy w sądzie. To historia Stanisława Błęckiego, rolnika z Żuławskiej. Wspomina ją jego córka, pani Elżbieta.
Jej ojciec to Stanisław Błęcki, który... No właśnie, co to jest za postać? I czemu, tuż po wojnie gdańskie gazety poświęcały mu swoje łamy? Raz pisząc o nim jak o lokalnym bohaterze, któremu należy się Krzyż Zasługi. A kiedy indziej odsądzając od czci i wiary, bo jednak chyba nieuczciwy i ogólnie nie taki „społecznik” jak się wcześniej wydawało.
To był "szalony" czerwiec
A prawda jest taka, że ten „facet”, który na Oruni zjawił się w 1945 roku, zrobił coś, czego nikt wcześniej nie potrafił. Albo zrobić nie chciał. Stanisław Błęcki sprawił, że ulica Żuławska i jej okolice „wyszły spod wody”. Wspólnie z innymi gospodarzami odwodnił Orunię. Tylko tyle? Aż tyle.
- Ludziom koszmarnie zależało na odwodnieniu tych pól. Przecież tu wszystko było zalane. Mój braciszek pływał kajakiem po podwórku. Tyle było tutaj wody – wspomina moja rozmówczyni, która zna temat tylko z opowieści. - Urodziłam się w tym roku, kiedy to wszystko się działo – dodaje.
Rok 1946. Czerwiec. W Polsce umacniają władze przywiezieni na radzieckich czołgach komuniści. W życie wchodzi mały kodeks karny, swoisty oręż nowej władzy w walce z polskim podziemiem, które nie godzi się na dyktat Stalina i Bieruta. W tym czasie w kraju ma też miejsce słynne, sfałszowane przez komunistów referendum ludowe „3x tak!”. Władza jest coraz silniejsza.
Z kolei na świecie powoli tworzy się nowy, zimnowojenny porządek. Ale oficjalnie nikt go jeszcze takim nie nazywa. To przyjdzie dopiero za rok. Teraz dzieją się rzeczy „mniej ważne”: we Włoszech abdykuje król, żydowskie bojówki szaleją na ulicach Palestyny, a w Stanach... powstaje pierwowzór słynnej koszykarskiej ligi NBA.
Gdańsk też ma swoje wiadomości. Jedną z nich jest Stanisław Błęcki i inni gospodarze z Oruni.
Towarzysze, radźcie sobie sami
Kilka miesięcy później „Dziennik Bałtycki” napisze: „Władysław Ceran, Stanisław Błęcki, Łucjan Marynowski, Wacław Gostkowski i Michał Masalski zjechali z różnych stron Polski do Oruni jesienią 1945 roku z zamiarem osiedlenia się jako rolnicy na żyznych ziemiach Żuław. Jakże ta Orunia wtedy wyglądała, pożal się Boże. Tonące w zieleni ogrodów przedmieście podzieliło los Gdańska. Domy zniszczone, bez drzwi i okien, z podziurawionymi przez pociski dachami i murami, wszędzie zasieki z drutów, wyrwy i leje po bombach, a co najgorsza – wszędzie pola zatopione zbrodniczą ręką niemiecką. Nie wiadomo, jak naprawić dom i jak przetrwać zimę. Bez osuszenia pól rolnik nie mógł zacząć tu żadnej pracy”
Wszystko pięknie. Ale jak osuszyć te, jak później skrupulatnie ktoś wyliczył, 747 hektarów pól? Oczywiście potrzeba specjalistycznych maszyn. Potrzeba pompy z prawdziwego zdarzenia. Skąd ją wziąć? Państwo i urzędnicy klepią rolników po ramieniu. - Tak, jest Wam ciężko towarzysze. My to rozumiemy. Ale Wy też zrozumcie, nie ma pieniędzy. Czekajcie towarzysze, czekajcie – mówią.
Stanisław Błęcki, który przed wojną w Gdyni miał swój sklep w stylu „mydło i powidło”, a na rolnictwie w ogóle się nie znał, czekać nie chce. Wie, ze musi działać. No bo z czegoś trzeba żyć. A na takim gospodarstwie, gdzie syn pływa kajakiem, żyć się nie da. Skrzykuje innych gospodarzy z dzielnicy. Tworzy się Komitet Odwodnienia Oruni. Rolnicy zbierają pieniądze. Niebagatelna kwota, bo 35 tysięcy złotych. Ale to zbyt mało. Brakuje jeszcze 100 tysięcy złotych. To suma gigantyczna. Dla przykładu: komplet mebli (w sumie kilkadziesiąt sztuk różnych krzeseł, stołów, regałów), które Błęcki i jego rodzina „odziedziczyli” po gospodarzach niemieckich kosztował nieco ponad 12 tysięcy złotych. Trzymam w ręku datowany na 1947 rok dokument, gdzie urzędnicy (już polscy) dokładnie to wszystko wyliczyli.
A tu trzeba 8 razy więcej złotówek. Całe 100 tysięcy. Błęcki decyduje się na desperacki krok. Bierze pożyczkę. Ryzykuje. Jak plan się nie powiedzie, straci wszystko. Gospodarstwo na Oruni i ten skromny dobytek (maciora, koń, rower, trochę mąki i „wóz na gumach” - czytam kolejny dokument z tamtego okresu) który przywiózł z innej części Polski, gdzie wcześniej mieszkał.
Jest pompa, są i kłopoty
Udaje się. Dostaje kredyt, są pieniądze. Stocznia gdańska dostaje zlecenie: zrobić pompę. „Rolnicy Gdanska Oruni manifestują w dniu 2-go czerwca 1946 roku swój wkład w dzieło odbudowy Wybrzeża przekazując społeczeństwu pompę odwadniającą, odremontowaną wspólnym i solidarnym wysiłkiem” - patrzę na zaproszenie z tamtego właśnie okresu. Na uroczystość, gdzie Komitet Odwodnienia Oruni, w asyście oficjeli państwowych (między innymi delegata rządu od spraw Wybrzeża, Eugeniusza Kwiatkowskiego) uruchomi tak ważną dla tej części Gdańska pompę. Na Przybrzeżną, koło żelaznego mostu kolejowego ciągną tłumy ludzi.
Pompa startuje. Pełen sukces. Woda znika z zalanych pól. Błęcki dostaje Krzyż Zasługi. A jako przewodniczący Komitetu jeszcze 5 tysięcy złotych nagrody.
Gospodarze z Żuławskiej mogą zająć się uprawą. Błęcki wspólnie z żoną, Marią musi przejść szybki kurs, jak sobie radzić na takim gospodarstwie. Trochę podgląda, co robią inni. Początkowo hoduje rzodkiewkę, którą później jego żona sprzedaje w Sopocie. Działalność się rozrasta, na Żuławskiej 93 „hurtowo” rosną już kalafiory.
Robi się jednak gorzej. - Tatę oskarżyli o złodziejstwo, że się nie rozliczył z wszystkiego, że coś zawyżał w rachunkach. Takiego człowieka! To on bierze pożyczkę i przez to nawet na moje pieluchy nie starcza, a tu taki cios. Wiele przeszedł. Ale później uniewinniono go z wszystkich zarzutów – wspomina jego córka.
Rzeczywiście, na stół wjeżdża kolejny dokument. Tym razem z 1947 roku i z prokuratury: umorzenie śledztwa w stosunku do obywatela Błęckiego.
Ale kłopoty nie znikają. Dostaję do ręki gazetę „Nasz Front” z 1956 roku. To okres tak zwanej odwilży, związanej z referatem Chruszczowa. Władza komunistyczna na jakiś czas luzuje smycz, na której trzyma społeczeństwo. W prasie zaczynają pojawiać się coraz bardziej odważne artykuły.
Jeden z nich pisze...Maria Błęcka, mama mojej rozmówczyni. W tekście, w którym orunianka żali się na to jak państwo i urzędnicy niszczą im życie (wysokie podatki, dokooptowywanie do ich domu nowych lokatorów, złe traktowane rolników przez sądy i magistraty) czytamy: „ (...)jaką żeśmy przechodzili gehennę bez żadnej pomocy ze strony państwa, ażeby z gruzów zbudować pompę. To jest długa historia. Ile razy mężowi grozili więzieniem, jeżeli się nie uda, ile razy głodny szedł spać – tego nikt nie wie (…) była próba wyrzucenia nas z gospodarstwa. Potem były rewizje, prokurator, oszczercze artykuły w prasie, sąd, strach, płacz i żal. Minęło, bo nie znaleźli winy.”
Wyjdą? Nie wyjdą!
- Jakim człowiekiem był Pani ojciec? - pytam.
Pani Elżbieta uśmiecha się słabo. - Wie Pan, ja zawsze miałam takie odczucie, że jak się do niego przytulić, to trochę tak jak do pnia. On nie był jakoś specjalnie czuły, nie potrafił chyba tego okazywać.
Szybko przechodzimy na nieco inne tory.
- Był patriotą, kochał Piłsudskiego, zresztą tak jak moja mama – pani Elżbieta wstaje i prowadzi mnie do drugiego pokoju. Pokazuje portrety marszałka. - W naszym domu był kult Piłsudskiego, jak przychodzili znajomi z dawnych lat taty, to kazano mi siadać do pianina. Proszę Pana, ja do tej pory mam już dosyć „Pierwszej Brygady” - śmieje się moja rozmówczyni.
- Rodzice nie wierzyli w komunizm? - pytam.
- Ojciec bardzo tęsknił do przedwojennej Polski. Mówił zawsze, że wtedy dorobił się w dwa trzy lata. A teraz haruje już 20 lat i nic z tego nie ma – słyszę odpowiedź.
Córka pana Błęckiego przejmuje inicjatywę. - Opowiem Panu anegdotę. Tata już od pewnego czasu tracił słuch. 8 marca, akcja tulipanowa. To było już dużo później, kiedy nasza rodzina zajęła się właśnie kwiatami. Siedzimy z mamą, robimy pęczki. Do taty przychodzi kupiec. Patrzą razem na pole. „I jak Panie Błęcki, wyjdą, czy nie wyjdą?” - pada pytanie. Chodziło oczywiście o kwiaty, czy się przyjmą, czy nie. Mój ojciec jednak zrozumiał to inaczej: „Panie, Ruski od nas nie wyjdą!”. Długo się z tego śmialiśmy.
Kawał historii, którą zapominamy
- Miał jakieś ulubione powiedzonka? - jestem ciekaw.
- Ja do dzisiaj powtarzam dzieciom, to co usłyszałam od swojego ojca. Tato mówił często: „Jak masz złotówkę, to mów, że masz 10 złotych. Jak masz 10 złotych, mów, że masz 100 złotych. A jak masz 100 złotych, to mów, że masz złotówkę” - uśmiecha się pani Elżbieta.
Na stole, przy którym siedzę, lądują kolejne albumy. Z fotografii patrzy na mnie pan Błęcki. - Tato był przystojnym mężczyzną. Kobiety za nim przepadały – komentuje jego córka.
- Mama była zazdrosna? Był kobieciarzem? - pytam w stylu dziennikarza rodem z „Pudelka i „Super Ekspressu”.
- Nie, chociaż tam mama próbowała się czegoś doszukiwać – śmieje się pani Elżbieta.
Po chwili poważnieje.
- Mój tata był społecznikiem. Czasami wydawało mi się, że ludzie są dla niego ważniejsi od gospodarstwa. On ciągle coś organizował: zabawy w „Dziesiątce”, potańcówki w „Siódemce, imprezy w oruńskiej Szkole Muzycznej.
Przeglądamy zdjęcia. Jest ich całe mnóstwo. Pan Błęcki miał swój aparat i lubił fotografować. - Kawał historii – mówię, kartkując kolejne strony albumu. - Kawał historii – potakuje córka pana Błęckiego.
- Dobrze, że Pan chce o tym napisać. Bo ludzie zapominają. Pół roku temu oddałam tę właśnie słynną pompę na złom. Stała na moim ogródku, była mocno już zniszczona, nikt jej nie chciał – wzrusza ramionami.
- Ale wie Pan, ja chcę aby Pan podkreślił, że to wszystko, o czym tutaj mówiliśmy, robił mój ojciec i moja mama. Ja nie jestem takim społecznikiem. Chociaż wiele z ojca wzięłam – przekonuje mnie 67-latka.
- Co ojciec dał Pani „w spadku”? - żartuje.
- Nauczył mnie pracy. Ciężkiej pracy.
Stanisław Błęcki zmarł w 1997 roku na nowotwór węzłów chłonnych. Jego żona, Maria Błęcka zmarła pół roku temu, na niewydolność nerek. Miała 96 lat.
Galeria artykułu