Sporo pomysłów. Wiele haseł. Część z nich zupełnie niepokrywająca się z polityką miasta. Inne, nie liczące się z budżetem, być może nawet naiwne. Wszystkie jednak prawdziwe, wynikające z marzeń ludzi. Tak w oczach zebranych wczoraj (w ramach opisanego już przez nas miejskiego projektu) ludzi wygląda „Gdańsk przyszłości”. I Orunia. Za kilkanaście lat.
Orunia w 2030 roku? Hasła na zapisanych wczoraj przez dyskutantów kartkach: „Rodzice + dzieci + dziadkowie w jednej dzielnicy, mieszkalnictwo wielopokoleniowe”, „Orunia, miasto i ogród”, Orunia – zintegrowanie z Gdańskiem”, „Rewitalizacja przez zieleń”, „17000 słoneczników”, „Na Oruni zbudować na dawnym targowisku ekorynek zdrowej żywności”, „ W Parku Oruńskim rozwinąć ruch turystyczny i sportowy”, „Na Kanale Raduni zbudować infrastrukturę sportową i rozrywkową”.
Mieszkańcy podkreślali zgodnie, że trzeba zrobić wiele, by zmazać negatywny stereotyp o tej części miasta.
A jak za kilkanaście lat ma prezentować się cały Gdańsk? Dyskutanci zaprezentowali szereg ambitnych pomysłów - pytanie, skąd wziąć na to wszystko pieniądze (i komu je zabrać) nie było tutaj istotne. I tak: transport zbiorowy powinien być „tańszy, albo za darmo”, zieleń trzeba „na bieżąco pielęgnować, ścinać trawę”, kultura i rozrywka winna być „dla mieszkańców, a nie tylko dla turystów”, rekreacja obowiązkowo „w zasięgu ręki”. Oferta mieszkaniowa powinna być „zróżnicowana”, a gdańszczanie powinni mieszkać „w dzielnicach zróżnicowanych i zintegrowanych”.
Uczestnicy wczorajszego spotkania (głównie oruniacy) chcą też więcej pieniędzy na Domy Sąsiedzkie, lepszego przepływu informacji między urzędem, a mieszkańcami i większego wpływu na planowanie zmian w ich mieście.
- Dla mnie najważniejsza jest Orunia. Chciałabym, aby w 2030 nie mówiło się już o tym miejscu, jak o „dzielnicy latających noży”. By była to dzielnica zielona, pięknie zrewitalizowana, gdzie Kanał Raduni będzie tętnił życiem. Miasto powinno mieć jakiś plan, by ożywić cieki wodne – mówiła nam wczoraj Urszula Szkutnik, orunianka, członkini lokalnej Rady Osiedla.
- W ostatnich latach na Oruni się polepsza, ale zaniedbania nadal są ogromne. Moim zdaniem nie powinniśmy rozmawiać o roku 2030, to jest za daleko. Już teraz trzeba zrobić pewne inwestycje. Przykładowo, wyremontować ulice, które są totalnie zdewastowane – komentował w rozmowie z nami Andrzej Borowski z ulicy Żuławskiej.
Wczorajsza dyskusja miała jednak kiepski początek. Grupa kilku osób zarzuciła moderatorowi (został on wynajęty przez magistrat), że na spotkaniu nie ma urzędników. I że trudno dyskutować o strategii Gdańska na następne lata, gdy nie zna się obowiązujących planów i zamierzeń lokalnej władzy. - To tylko taka nic nieznacząca pogawędka, po co to wszystko? - mówili rozżaleni.
Co ciekawe, urzędnicy na spotkaniu byli. Nie prowadzili jednak dyskusji: jedna osoba notowała, druga – robiła zdjęcia. Rozmowę z mieszkańcami moderował wynajęty przez magistrat animator. Swoją drogą to ciekawe, czemu w Gdańsku, który ma ponad 1000 urzędników (nie licząc miejskich spółek) nie ma nikogo, kto byłby w stanie poprowadzić takie spotkanie.
- Chcemy dać uznanie mieszkańcom i pokazać, że oni mogą się wypowiedzieć, że to oni mogą zmieniać swoje miasto. Czemu temat „strategia Gdańska w roku 2030”? Bo jeżeli myślimy tylko o dniu dzisiejszym, to jesteśmy „biedni”, żyjemy od posiłku do posiłku. Trzeba spojrzeć na to, jak będą żyły nasze dzieci i wnuki – przekonuje nas Piotr Wołkowiński, niezależny konsultant, który prowadził wczorajsze warsztaty na Oruni.
Wołkowiński ubolewa, że na każdą z dotychczasowych dyskusji o gdańskiej strategii przychodziło tak mało ludzi. Organizatorzy liczyli, że w takiej dzielnicowej burzy mózgów weźmie udział nawet setka osób, w rzeczywistości o swoich pomysłach opowiada garstka gdańszczan. - Być może przyczyną jest przepaść informacji między urzędem, a mieszkańcami – ocenia Wołkowiński.
Na zupełnie inny powód tak niskiej frekwencji wskazuje inny uczestnik „oruńskiego” spotkania, Piotr Dwojacki, wiceprzewodniczący Rady Dzielnicy „Wrzeszcz Dolny” i reprezentant społecznej kampanii na rzecz wprowadzenia w Gdańsku budżetu obywatelskiego.
- To jest brak wiary w to, że urzędnicy miejscy i obecni prezydenci miasta uwzględnią głos mieszkańców. Ten głos był ignorowany przez wiele lat: opinie, prośby, wnioski mieszkańców są odrzucane, jest to norma. Kultura sprawowania władzy jest niska, w związku z tym trudno się dziwić, że mimo dość szerokiej informacji na temat tych spotkań, ludzie nie chcą brać w nich udziału.
Wołkowiński zapewnia jednak, że w tym przypadku głos mieszkańców zostanie wysłuchany. - Te kartki, na których ludzie przedstawili swoje propozycje, zostaną sfotografowane, spisane. Z nich będzie wyciągana synteza, będzie to czytelny głos dla urzędników, czego chcą mieszkańcy.