O projekcie pisaliśmy tutaj. W zeszły czwartek w Sopocie miała miejsce uroczysta gala, podsumowująca całe wydarzenie. Zdjęcia 12 „mistrzów”, którzy pozowali na Oruni, znalazły się w kalendarzu na rok 2014. Jego koszt to 39 złotych, a dochód ze sprzedaży pójdzie na działalność Gdańskiej Fundacji Innowacji Społecznej, znanej m.in. z prowadzenia kilku trójmiejskich Domów dla Dzieci.
A jeszcze dzisiaj na łamach naszego portalu zamieścimy konkurs, w którym do wygrania będą dwa „oruńskie” kalendarze z Projektu Mistrzowie.
Orunia czymś Państwa zaskoczyła?
Tomasz Smorgowicz, prezes agencji Studio 102, pomysłodawcy i organizatora Projektu Mistrzowie: Bardzo nas zaskoczyła. Pamiętam Orunię sprzed 15 lat, kiedy to odwoziłem moją siostrę na zajęcia. Tamta Orunia była dla mnie przerażająca. Teraz, mimo tego, że jest jeszcze mnóstwo miejsc, nad którymi trzeba się pochylić, widać ogrom wykonanej na tej dzielnicy pracy. Sporo inwestycji, sporo fajnych energicznych i prospołecznie nastawionych ludzi, którzy tu mieszkają i działają. Dla mnie to zdecydowany plus.
To o jakich różnicach Pan mówi?
Najbardziej widziałem te zmiany w architekturze. Są kamienice, które pięknieją w oczach. Jest jeszcze Park Oruński, który kiedyś był tylko piękny z nazwy. A teraz widać, że ta zieleń i przestrzeń jest skierowana do mieszkańców. Orunia może szczycić się tym, że taki Park posiada. Z tego co widziałem nie brakuje tutaj inwestycji drogowych: są przejazdy, które się remontują, ulice, gdzie pracują robotnicy.
To ciekawe, bo w opiniach przynajmniej niektórych oruniaków w tej dzielnicy nic właściwie się nie zmienia...
Wie Pan, ja zawsze byłem fanem starych dzielnic. Orunia, która niewątpliwie właśnie taka jest, zawsze mnie pociągała. Jednocześnie jednak zawsze przerażała ze względu na swoje zaniedbanie. Teraz widać, że potrzeba trochę pracy i rewitalizacja Oruni będzie na wysokim poziomie. Że ta uroda wreszcie wypłynie. Uważam, że Orunia pod względem urody właśnie może ścigać się nawet z warszawską Pragą.
Trudno było znaleźć na Oruni dwanaście miejsc na Państwa sesje?
Było łatwo, bo to stara dzielnica. Tutaj różnych zakątków jest całe mnóstwo. Wybierając miejsca na sesje zależało nam na dwóch sprawach. Po pierwsze, staraliśmy się pokazać Orunię taką jaką ona rzeczywiście jest. Miejsca nie musiały być najładniejsze, najlepiej przygotowane, czy należycie wypolerowane. Chcieliśmy pokazać prawdziwy obraz Oruni.
Z drugiej strony robiliśmy wszystko, by miejsce do sesji było dopasowane do samego mistrza, do działalności, którą wykonuje na co dzień. Takim przykładem jest chociażby sesja z Andrzejem Kasperkiem, który jest nauczycielem, pedagogiem i pisarzem. Zdjęcia zrealizowaliśmy w bramie kamienicy, w której przed wojną mieściła się słynna gdańska drukarnia. To z niej wychodziły polskie gazety w okresie Wolnego Miasta Gdańska.
Jakieś miejsce na Oruni zapadło Panu szczególnie w pamięć?
Drukarnia na dawnej Jedności Robotniczej, na pewno. Jestem historykiem z zamiłowania i w tym miejscu czułem, że dotykam prawdziwej historii. Na pewno też Park Oruński. Jako gdynianin żałuję, że nie mam obok swojego domu tak fantastycznego miejsca, gdzie mógłbym zabierać dzieci i spędzać tam swoje popołudnia.
Każda z tych 12 sesji dała mi fajne informacje na temat Oruni. Wszędzie było ciekawie, naprawdę.
Oprócz miejsc, zabytków, inwestycji, Orunia to również ludzie. Często tworzący też dość specyficzny folklor. Swego czasu popełniłem artykuł, w którym przytoczone przez mieszkańców historie udowadniały, że „Orunia to nie dzielnica, to stan umysłu”. Czy w czasie oruńskich sesji wydarzyły się takie mocno absurdalne sytuacje?
(śmiech). Było sporo takich sytuacji...
Ponoć podczas sesji zdjęciowej na Rejtana zrobiło się naprawdę gorąco? I to dosłownie, bo na miejsce musieli przyjechać strażacy i policja...
To jest historia warta opowiedzenia, bo miała wiele różnych chyba dość ciekawych wątków. Była to sesja zdjęciowa ze Sławkiem Jaskułke, kompozytorem i jazzmanem. Byłem odpowiedzialny za przywiezienie Sławka na miejsce, nasza ekipa była tam już dwie, trzy godziny wcześniej. Przy dawnym przejeździe kolejowym są ustawione takie betonowe zapory drogowe. I koncepcja Łukasza Gawrońskiego, twórcy zdjęcia, była następująca: przemalowujemy te zapory białą i czarną farbą na kształt klawiatury fortepianowej. A po tych zaporach Sławek będzie biegał i skakał.
Ekipa pracowała od rana. Podjeżdżamy ze Sławkiem około 10. na miejsce. Patrzymy, a znad scenerii zdjęciowej unosi się dym. Widzę przerażenie w oczach naszego mistrza. Kiedy podjechaliśmy bliżej, zobaczyliśmy mnóstwo mieszkańców, straż pożarną i policję. Pełne zamieszanie. Sytuacja zaczęła się zagęszczać, bo nie wiedzieliśmy, czy w tym wszystkim chodzi o naszą sesję, czy o coś innego. Okazało się jednak, że w kamienicy obok jedna z tutejszych lokatorek – najprawdopodobniej chora osoba – podłożyła ogień, zabarykadowała się w mieszkaniu i nie chciała z niego wyjść. Policjanci musieli wywarzać drzwi i wejść do środka, by opanować sytuację.
Dodatkowo, stojący nieopodal mężczyźni, którzy byli pod wpływem różnych „płynów”, zaczęli jeszcze bardziej podsycać atmosferę. Nie ukrywam, że nasi fotografowie mocno trzymali aparaty w dłoniach, bo było kilka propozycji „pożyczenia” i zaopiekowania się ich sprzętem. Propozycję składali oczywiście lokalni panowie, będący w różnym stanie upojenia. Można powiedzieć, że było trochę śmieszno, trochę straszno...
Proszę nie przerywać, czekam na kolejną tego typu „anegdotkę”...
Kiedyś na potrzeby kolejnej sesji musieliśmy na ścianie kamienicy namalować napis. Nagle wychodzi mężczyzna z kubłem wody i mówi nam, że on stąd nie odejdzie dopóki nie zmyjemy tego napisu. To akurat nam się bardzo spodobało, że mamy do czynienia z człowiekiem, który tak dba o swoją dzielnicę
Inna sytuacja: nagranie z aktorką Grażyną Wolszczak, sesja kręcona nieopodal wspomnianej już Drukarni. Korzystaliśmy wtedy z generatora prądu. Robimy zdjęcia i nagle agregat zostaje wyłączony. Urządzenie stało w bramie, poszedłem więc sprawdzić, co się dzieje.
A tam stoi Pan – on akurat „płynów” przyjął już nieco więcej – i mówi: „Macie trzy minuty, bo ja nie mogę spać!” Nie wyglądał wprawdzie na śpiącego, ale kiedy ekipa to zobaczyła zaczęła zbierać energię. I udało nam się zrobić sesję w kilka minut. Nie wiem, czy to ten pan tak wszystkich zmotywował, że na planie tak nagle zaczęło się układać. Ostatnią rzeczą, którą chcieliśmy podczas sesji to awantura z pijanym, starszym mężczyzną.
To która sesja była najtrudniejsza?
Każda sesja była trudna na swój sposób. Były sesje kłopotliwe od strony technicznej. Ot chociażby zdjęcia z Mateuszem Kusznierewiczem w Parku Oruńskim. Sesja polegała na tym, że Mateusz siedział w łódce i zdjęcie było wykonywane z perspektywy wody. Nasz fotograf stał w wodzie po szyję i trzymał aparat na wyprostowanych rękach. Oświetlenie, którego używaliśmy, było oświetleniem sztucznym, więc ekipa techniczna również stała w wodzie, trzymając w rękach generator prądu...
To się nazywa sesja pełna napięcia...
Nie wiedzieliśmy, cze ekipa wyjdzie z tego cało, bo gdyby kabel wpadł do wody, to mogłoby się skończyć tragicznie. Dobrze, że tego nie słyszy nasz BHP-owiec (śmiech).
Z kolei pod względem socjologicznym najtrudniejszą sesją była ta wspomniana już z ulicy Rejtana. Lokalni mężczyźni wywierali spory psychiczny wpływ szczególnie na paniach z naszej ekipy, komentując ich stroje i wygląd.
Znów nie będzie pytania. Proszę opowiedzieć coś jeszcze na temat tych dwunastu sesji...
Nie można mówić tylko o sytuacjach, które były trudne. Bo w trakcie robienia zdjęć spotkaliśmy się z mnóstwem pozytywnej energii. Pamiętam sesję z Małgosią Żerwe. Bardzo prostą – na jednym z oruńskich podwórek stał trzepak i czterech naszych dzieciaków miało rozmawiać z Małgosią, która jest dziennikarką. Także dla niej taka sytuacja wydaje się być całkowicie naturalna.
W pewnym momencie przyszło pięć kolejnych dzieciaków. Powiedzieli nam, że tu mieszkają, że widzieli, co się tu dzieje, że bardzo im się to podoba i że chcą się z nami bawić. Bardzo fajna sytuacja. Nie mogliśmy jednak wykorzystać tych dzieci do sesji z różnych formalno-prawnych przyczyn. Namówiłem fotografa do tego, by zrobił zdjęcia całej piątce. Udawaliśmy, że robiliśmy sesję, by nie zepsuć im zabawy.
Będzie trzecia edycja „Mistrzowskiego Projektu”?
Mam nadzieję, że tak. Jeżeli starczy nam energii i zapału, to będzie kolejna.
Chciałby Pan coś dodać?
Warto powiedzieć czym projekt się zajmuje w szerszym kontekście. Projekt Mistrzowie to cykliczna charytatywna akcja, która ma na celu jednoczenie pomorskiego środowiska w niesieniu pomocy. Pierwsza edycja akcji dedykowana była małym marzycielom z fundacji Trzeba Marzyć z Sopotu, w tym roku pomagamy wychowankom Domów Dziecka oraz Rodzinnych Domów Dziecka (objętym opieką Gdańskiej Fundacji Innowacji Społecznej).
Do udziału w Projekcie zapraszamy 12 Mistrzów – autorytetów, mentorów, mistrzów w swej dziedzinie – z Pomorza, którzy stają się ambasadorami Projektu a także pozują do kalendarza. Kalendarz natomiast stanowi charytatywną cegiełkę, z której całkowity dochód przekazujemy na wybrany cel. Mistrzami i jednocześnie ambasadorami drugiej edycji Projektu są Sławek Jaskułke, Leszek Bzdyl, Mateusz Kusznierewicz, Grażyna Wolszczak, Mirosław Baka, Małgorzta Żerwe, Krystyna Łubieńska, Maciej Kosycarz, Henryk Cześnik, Adam Korol, Andrzej Kasperek, Beata Wachowiak-Zwara.
Projekt Mistrzowie zrzesza grono ludzi z pasją, którzy chcą pomagać, mają otwarte oczy na potrzeby innych, nie szczędzą własnego czasu i zapału. Wszyscy, którzy działają wokół Projektu robią to za darmo. Projekt trwa cały rok. Przyłączyć się do niego może jednak każdy kto kupi kalendarz i sam zostanie Mistrzem. Koszt tego kalendarza to jedynie 39 zł. Można go kupić poprzez stronę internetową www.projekt-mistrzowie.pl, cukierniach T.Dekera, salonie fryzjerskim Alternative oraz w siedzibie fundacji na Gościnnej 14.
Dziękuję za rozmowę