O tym, że po 1989 roku państwo... umarło, a także o słabych miastach, ustawie rewitalizacyjnej, której brakuje, ograniczaniu wolności gospodarczej w imię tak zwanych wyższych celów, złej spekulacji, oruńskich podwórkach, gdańskim Falowcu i niemieckim modelu rewitalizacji opowiada nam Andreas Billert.
Wielu ludziom słowo „rewitalizacja” kojarzy się co najwyżej z wielkimi pieniędzmi z Unii Europejskiej i remontami ulic. To dobre skojarzenie?
Andreas Billert, historyk sztuki, nauczyciel akademicki, specjalista w dziedzinie rozwoju i rewitalizacji miasta, doradzał władzom Poznania, organizował proces rewitalizacji m.in. Lipska i Frankfurtu n. Odrą: Sądzę, że jest ono niepełne. W rozumieniu europejskim rewitalizacja rozumiana jest jako programy publiczne, których główny cel to uruchomienie inwestycji skierowanych na poprawę warunków życia, pracy i mieszkalnictwa lokalnej społeczności.
Muszą one równocześnie obejmować uruchomienie odpowiednio sterowanych przez sektor publiczny inwestycji prywatnych oraz działania gminy w przestrzeni publicznej (na przykład poprawę infrastruktury).
Bardzo ważnym punktem jest zaktywizowanie społeczności. Dzieje się to na dwóch poziomach. Po pierwsze ludzie muszą wspólnie zastanawiać się nad tym, jak proces rewitalizacji ma przebiegać i jakie cele ma osiągać. Z drugiej zaś strony, lokalna społeczność musi czynnie uczestniczyć w procesie zmiany, musi wcielać te pomysły w życie.
Czyli wbrew temu co się często sądzi, rewitalizację można źle przeprowadzić?
Najgorzej jest, gdy rewitalizacja nie zyskuje akceptacji mieszkańców. Jeżeli odczuwają oni, że proponowane zmiany nie są dla nich, a na przykład dla ludzi, którzy mają się tutaj dopiero wprowadzić, wtedy cały proces jest mało warty.
Trzeba sobie zdać sprawę, że rewitalizacja jest nieodłącznie związana z ludźmi, że jest prowadzona dla konkretnych mieszkańców, żyjących na konkretnym terenie. Cały system instrumentów prawnych powinien zapewniać mieszkańcom rewitalizowanych terenów prawo do zamieszkania na tych terenach.
W Polsce rewitalizacja miast jest przeprowadzana według takiego właśnie modelu?
To jest model europejski, niestety w Polsce on nie obowiązuje. Do przeprowadzenia odpowiedniej rewitalizacji miast w Polsce brakuje po prostu narzędzi zarządzania. Gminy nie dostały takich narzędzi od państwa.
Przede wszystkim, musi być ustawa rewitalizacyjna. Pozwoliłaby ona na szereg różnych interwencji w rynek i w obszar własności prywatnej na rzecz interesów socjalnych. Bo teraz sprawa w wielu miastach Polski wygląda następująco: najpierw jedna kamienica zostaje odnowiona, później dwie, trzy kolejne.
Ale to są oczywiście działania wyłącznie rynku prywatnego, który jest zainteresowany w odzyskanie zainwestowanego kapitału. A środki wyłożone na odnowę takich pięknych kamienic są wysokie, stąd więc pojawiają się wysokie czynsze i następuje zmiana ludności. Często by proces takiej gentryfikacji został zrealizowany, organizuje się różne metody wyrzucania ludności na bruk. Ostatnim tego typu przykładem negatywnych zachowań jest Poznań.
W takim scenariuszu powstają drogie powierzchnie dla klienteli, która coraz bardziej chce mieszkać bliżej centrum miasta. Z prostej przyczyny: budowanie poza miastem staje się coraz droższe, deweloperom coraz trudniej pozyskiwać tereny. Na tym wszystkim cierpią mieszkańcy „rewitalizowanych” w taki sposób kamienic, ich często nie stać na tak wysokie czynsze.
Jeżeli w Polsce nie ma warunków prawych na przeprowadzenie odpowiedniej rewitalizacji, to z czym mamy właściwie tutaj do czynienia? Przecież każde większe miasto w Polsce trąbi o rewitalizacji, Gdańsk nie jest wyjątkiem...
Mamy do czynienia z dwoma fragmentami całości, które nazywamy rewitalizacją. Z jednej strony istnieją bardzo duże działania sektora publicznego w poprawę przestrzeni publicznej i infrastruktury. Nagle mamy ładne ulice, place zabaw, niestety często otoczone niewyremontowanymi kamienicami.
Gminy nie mają narzędzi na skuteczną współpracę z rynkiem nieruchomości. Jest to spowodowane zaniechaniami politycznymi. Polityka państwa nie nadała miastom żadnej podmiotowości, ani prawnej, ani instytucjonalnej, ani politycznej właśnie.
Drugi nurt takiej rewitalizacji to wspomniany już przeze mnie proces gentryfikacji, a więc wymiany ludności. W ten sposób rewitalizacja często nie służy mieszkającym tam ludziom.
Wspomniał Pan, że lekarstwem na te wszystkie mankamenty byłaby ustawa rewitalizacyjna. Mówił Pan także, że taki dokument ograniczałby własność prywatną i nakładał kolejne regulacje na wolny rynek. Przyznam szczerze, że jako przeciwnikowi ograniczania gospodarczej wolności, zjeżyły mi się nieco włosy na głowie...
Istnieją dwa pojęcia: interes prywatny i interes publiczny. Weźmy przykład Niemiec. W tamtejszej konstytucji jest napisane, że oba te interesy muszą być przez administrację publiczną troskliwie wyważane. Są jednak przypadki, gdy interes publiczny jest ważniejszy.
Takim przykładem jest poprawa warunków życia i pracy ludności, mieszkającej na jakimś zdegradowanym terenie. Tutaj zaangażowanie prywatne przynosi pewne skutki, samodzielne działania gminy daje nam poprawę jakości, ale ten proces musi być zintegrowany.
Sektor publiczny musi potraktować taki zdegradowany obszar jak człowieka, który złamał sobie obie nogi. I którego nie można od razu zmuszać do noszenia wody. Taki obszar należy postawić przed pewną ochroną przed rynkiem. Wprowadzić swoisty stan wyjątkowy, wprowadzić określone ograniczenia. Przykładowo, należy zablokować na jakiś czas ceny gruntu, a co za tym idzie zablokować spekulację. Dzięki temu nie będą rosły czynsze, „starzy” mieszkańcy nie będą wypierani przez tych z zasobnym portfelem.
Druga „noga” takiej ustawy rewitalizacyjnej to właśnie ochrona lokatorów.
Tak Pana słucham i się zastanawiam, co w takim „stanie wyjątkowym” może przyciągać przedsiębiorców, którym władza nakłada taki swoisty kaganiec?
W korzystnych warunkach zintegrowanego sterowania procesem rewitalizacji, dzięki otrzymanemu wsparciu publicznemu przedsiębiorcy mają okazję doprowadzić swój majątek do należytego porządku. Przecież w momencie zakończenia całego procesu, znów wszystko wraca na tory wolnego rynku.
Pan tu nie widzi korupcjogennych zagrożeń? Zależni od różnej maści urzędników przedsiębiorcy muszą starać się o kolejne koncesje, pozwolenia, tylko po to, by móc inwestować na danym terenie...
Nie mówimy tu o koncesjach. Ale tak, konieczne są pozwolenia. Przedsiębiorcy muszą wpisywać się w koncept całego procesu rewitalizacji, muszą spełniać określone warunki, by móc dostać pozwolenie na określony remont, czy inne działanie.
Pan ma bogate doświadczenie, jeżeli chodzi o rewitalizację niemieckich miast. Mógłby Pan podać kilka przykładów, które można by wykorzystać na naszym polskim podwórku?
Takich przykładów są setki, może tysiące. W Niemczech państwo uruchomiło programy rewitalizacyjne już w połowie lat 70-tych i trwają one właściwie do dziś. Problem nie polega na przeniesieniu konkretnego modelu z jakiegoś miasta do Polski. Nie, chodzi o coś więcej. A mianowicie, o przeniesieniu systemu europejskiej polityki miejskiej. Ten modus unijny można przeczytać w Karcie Lipskiej. To dokument na temat rozwoju miast. On w Niemczech jest wzorcowo realizowany.
Wie Pan, nie brakuje głosów, statystyk, relacji, które dowodzą, że rewitalizacja miast byłego NRD okazała się kompletnym niewypałem. Wpompowano wiele miliardów euro i to na próżno...
Rewitalizacja tych miast przynosi szalone sukcesy. Wystarczy pojechać do wschodnich Niemiec i zobaczyć, jak rozwijają się te miasta. Te tereny mają jednak problemy. Jednym z najpoważniejszych z nich jest kwestia spadku ludności. Ale tutaj też sektor publiczny reaguje, został już uruchomiony program, który ma przeciwdziałać temu zjawisku.
Wróćmy na polskie podwórko. Według Pana, w omawianej tu kwestii w Polsce brakuje ustawy rewitalizacyjnej. Czegoś jeszcze?
Trzeba sięgnąć głębiej. Pierwszy krok to odzyskanie przez miasto swojej podmiotowości politycznej. W Polsce nie ma polityki miejskiej. Nie ma określonego prawa regulującego rozwój miasta. Jest tylko prawo o zagospodarowaniu przestrzennym, które reguluje wszystko, co jest związane z przestrzenią. Taka sytuacja jest niespotykana w Europie.
W Polsce musi powstać Ministerstwo Rozwoju Miast, które czuwałoby nad realizacją polityki miejskiej. Jak Pan widzi, to nie jest tylko problem rewitalizacji. To jest problem totalnej zapaści polskich miast.
To teraz skupmy się na szczególe. Brał Pan udział w niedawnej „podwórkowej” konferencji na Oruni. Ta dzielnica Gdańska być może również doczeka się rewitalizacji. Jaką radę dałby Pan tym wszystkim, którzy będą w procesie rewitalizacji Oruni uczestniczyć?
W tym projekcie rewitalizacji podwórek na Oruni strona społeczna pokazała wysoką, europejską kompetencję. Upiększanie podwórek było ważne, ale jeszcze istotniejsze było zmobilizowanie samych mieszkańców. To się udało.
Teraz piłka jest po stronie gminy. To gmina musi dokonać reparacji tego, co kiedyś zepsuła. Musi odtworzyć sensowną strukturę gruntu i dać poczucie bezpieczeństwa tym ludziom. I przekonanie, że dostają własność o wysokiej jakości. Nie może być więc tak, że podwórka wciąż należą do gminy. Powinny trafić w ręce mieszkańców.
W Polsce mamy wzrastający w galopujący sposób poziom kompetencji społeczeństwa w zakresie świadomości tego, co trzeba w miastach poprawić. Ale mamy też kompletną niekompetencję sektora publicznego, na czele którego stoi państwo, odmawiające miastom prawa do ich rozwoju.
Chciałem Panu zadać jeszcze jedno pytanie. Gdyby kilkadziesiąt lat temu przeszedł się Pan po Oruni, to w wielu miejscach zobaczyłby Pan zadbane ogrody i zadbane przydomowe obejścia. Obecnie tego już nie ma. Musimy wydawać setki tysięcy złotych (bo tyle ten oruński projekt kosztował, i to trzeba sobie uczciwie powiedzieć) na rewitalizację zaledwie kilku podwórek. Czemu tak się dzieje? Czemu musimy wydawać publiczne pieniądze na coś, co kiedyś wielu mieszkańców robiło własnym sumptem?
W odniesieniu do problemu rozwoju miasta, państwo w 1989 roku umarło. Ono przestało istnieć jako siła, która interesuje się miastem. Do tej pory istnieje taka naiwna wiara, że rynek ten problem rozwiąże. Nie rozumiemy, że zadaniem państwa jest wyważenie interesu rynku i interesów społecznych.
Państwo przed 89 rokiem posiadało politykę miejską, planowanie miejskie. Posiadało olbrzymie kompetencje i zarządzało wszystkim. To było państwo totalne, które realizowało prospołeczną politykę na zasadzie przymusu. Ale skutkiem tego, miasta w wielu fragmentach, jak chociażby budowane wówczas nowe osiedla, funkcjonowało bardzo dobrze. Do dziś osiedla z wielkiej płyty są najlepszymi obszarami do mieszkania w wielkich miastach...
Wybudowany w czasach Gierka Falowiec też się Panu podoba?
To jest wyzwanie, by taką przestrzeń poprawić. Istnieją programy rewitalizacji osiedli wielkopłytowych, które trzeba podjąć. Ale obecnie budowane przez deweloperów osiedla mają jeszcze większe problemy. Nie mają infrastruktury socjalnej...
Nikt nie mówi, że nowe osiedla są bez wad, ale naprawdę Pan sądzi, że wielkopłytowe twory z czasów dawnego reżimu można stawiać za chlubny przykład?
Ja sam mieszkam w Berlinie na osiedlu wielkopłytowym, które zostało poddane procesowi rewitalizacji. Jest to jeden z piękniejszych obszarów miasta, szczególnie dla starszych ludzi. Pełno zieleni, fantastycznie zaopatrzone sklepy, obsługa medyczna. Właściwie nie muszę wychodzić ze swojej dzielnicy.
Dziękuję za rozmowę.