- „Armani”, co masz dziś dla mnie? - krzyczą od progu klienci z Oruni. - A ty fajnie ubrana jesteś, gdzie się ubierasz? No jak to, gdzie? U Armaniego! - rozmawiają dwie orunianki.
Nie, słynny włoski projektant mody nie zainteresował się nagle tym jakże charakterystycznym fragmentem Gdańska. Sami oruniacy też nie rzucili się w szał zakupów, gdzie marynarka potrafi kosztować kilka tysięcy (i więcej) złotych.
Ale...Armani na Oruni jednak jest. Od czterech tygodni. Zdążył już zdobyć sobie niezłą popularność na dzielnicy. Także i w Internecie.
- A to Pan, siostra mówiła mi, że jestem sławna – wita mnie Agnieszka Blank, właścicielka lumpeksu przy Sandomierskiej 10, którego nazwa „Tani Armani” przyciąga klientów.
Ale też wywołuje uśmiech na twarzach przechodniów. Bo kontrast aż bije po oczach. Siermiężna dzielnica, obdrapany budynek i nazwisko kojarzone z przepychem rodem z „Dynastii”.
- No młodzież trochę sobie żartuje. A wielu ludzi cyka zdjęcia szyldowi – uśmiecha się pani Agnieszka.
Jedno z nich, które zrobił syn naszej czytelniczki, trafiło na nasz profil facebookowy. I wywołało tam prawdziwą furorę. - Widziałam, że ludziom się podobało – uśmiech cały czas gości na twarzy pani Agnieszki.
Skąd taka nazwa? - pytam. - Ja zawsze lubiłam chodzić po lumpeksach. I jak się coś ciekawego „wyczaiło”, to się mówiło, że dostało się ubranie „od Armaniego” - słyszę odpowiedź. - Ja nikomu nie chcę wchodzić w drogę. Nie wykorzystuje loga Armaniego, to tylko taka żartobliwa nazwa, która ma przyciągnąć klientów – dopowiada moja rozmówczyni.
I przyciąga. Lumpeks na Sandomierskiej odwiedzają orunianki (oruniacy nieco rzadziej), ale też kobiety z innych dzielnic, które znalazły to miejsce przez przypadek. - Blisko jest cmentarz, Lidl, szyld jest charakterystyczny, Panie więc zachodzą. Mam już stałe klientki, jedna z nich to pracownica sądu, nie z Oruni. Ubierają się też u mnie oruńskie nauczycielki – opowiada mi właścicielka „Taniego Armaniego”.
- To jeżeli będę chciał się ubrać w oruńskim „Armanim”, ile będę musiał zapłacić? - zadaję kolejne pytanie. - Wie Pani, tak „od zera do bohatera” - dodaję.
- No cóż, majtki mamy po złotówkę, biustonosze po 3 złote...
- Biustonosze możemy pominąć – mówię, obiecując sobie w myślach zwiększenie częstotliwości moich wizyt na siłowni.
- No tak, ja tak ogólnie...Spodnie mamy na kilogramy i cena zależy od dnia. W poniedziałek mamy najdrożej, 40 złotych za kilogram, w sobotę najtaniej, 15 złotych. Ale za 20 złotych dostanie Pan już dobre spodnie, tak samo bluzę, czy sweter – otrzymuję cennik „Taniego Armaniego”.
Pani Agnieszka kupuje towar z hurtowni, która dostaje ubrania z Wielkiej Brytanii – Mam wiele zupełnie nowych rzeczy – zapewnia mnie oruńska sprzedawczyni.
W lumpeksie na Sandomierskiej można już porządnie ubrać się za kilkadziesiąt złotych. Ale dla niektórych to i tak zbyt dużo.
- Czy w oruńskim Armanim można kupować „na zeszyt”? - jak fajnie byłoby kiedyś postawić to pytanie, w którymś z włoskich ekskluzywnych butików.
Rozmowie przysłuchuje się siostra pani Agnieszki i klientka. Obie zgodnie wybuchają śmiechem. Siostra łapie mnie za rękę. - Mam już taaaaką listę takich ludzi – pokazuje mi rękami trzydziesto-czterdziesto centymetrową pustą przestrzeń.
- Czasem klientki proszą mnie, bym pozwoliła im zapłacić za kilka dni. Albo bym im odłożyła ubrania na jakiś czas. Nie robię wielkiego problemu. Potrafię się też targować, mi to nie przeszkadza – mówi mi pani Agnieszka.
Lumpeks funkcjonuje od czterech tygodni. Panią Agnieszkę do otwarcia biznesu namówił mąż. Od miasta udało się wydzierżawić lokal, o powierzchni 35 m2. Trzeba było też wpłacić wadium, dwa czynsze z góry. I mieć pieniądze na drobne prace remontowe w środku.
- Mam blisko do domu, to dla mnie ważne. A poza tym, cieszę się, że robię coś w mojej dzielnicy. Trzeba Orunię jakoś wzbogacić – puentuje właścicielka „Taniego Armaniego”.