- Urodziłem się 27 kwietnia 1952 roku, to był dzień, w którym przez Orunię przejeżdżał kolarski Wyścig Pokoju. Jakiś czas data moja urodzin była wypisana farbą u wejścia do Parku Oruńskiego – śmieje się Bogdan Stankiewicz, najpierw mieszkaniec ulicy Zawiejskiej, później Traktu św. Wojciecha (tuż obok Żeliwiaka), a obecnie Platynowej na Oruni Górnej.
Rodzina pana Bogdana przyjechała do Gdańska z Wilna, po wojnie zahaczając jeszcze o Toruń. Miasto znane z pierników nie przypadło jednak do gustu ojcu mojego rozmówcy i w 1946 roku wszyscy trafili do grodu nad Motławą. - W Gdańsku mój ojciec został dorożkarzem. Nie trwało to jednak długo, jeszcze w tym samym roku miał wypadek, w którym stracił obie nogi – mówi pan Bogdan.
Tragedia wydarzyła się na Oruni, na jednym z przejazdów kolejowych. - Tata lubił wypić. Zasnął w dorożce, a koń, wiadomo, sam drogę do domu znajdzie. Nie wiem jak to się stało, ale przejazd był otwarty, mimo że zbliżały się pociągi. Tata miał szczęście w nieszczęściu, bo wagonem towarowym szybko zawieźli go do pobliskiego Szpitala Kolejowego. Przeżył, ale stracił obie nogi – dopowiada jego syn, dziś 62-letni mężczyzna.
Ojciec doczekał się protez i aby utrzymać rodzinę, zaczął wozić węgiel po Gdańsku. Towar brał z oruńskiego składu, który jak przypomina sobie z opowieści pan Bogdan, leżał dobrych kilkaset metrów za Zaroślakiem, przy ówczesnej Jedności Robotniczej. - To była praca, gdzie zyski dzielono na trzech: ojca, faceta, który ładował węgiel i konia – żartuje pan Bogdan.
W latach 40-tych i na początku 50-tych na Oruni nie wiedziano, co to korki. Trudno się temu dziwić (potwierdzają to inne zanotowane przez nas opowieści, które można znaleźć w dziale Historia), po Jedności Robotniczej z rzadka kiedy przejeżdżały samochody.
Wieś w mieście
- Więcej było wozaków, niż kierowców – żartuje pan Bogdan, który przypomina sobie, że na Oruni mieszkało ich przynajmniej kilku. Wozacy znali się nawzajem i z reguły nie stronili od kieliszka. Bywało, że konie zamieniały się w taksówkarzy i przywoziły dobrze już „dziabniętych” mężczyzn pod sam dom.
Jedne z pierwszych wspomnień pana Bogdana dotyczą jego okolicy, która była niczym wioska. - Każdy miał jakieś zwierzaki, jak to w gospodarstwie. My mieliśmy konia, dwa świniaczki, gąskę, koguta. Opiekowała się nimi mama, która wtedy nie pracowała.
Zawiejska i okolice, tak jak i inne części Oruni, były zdominowane przez byłych przesiedleńców ze Wschodu. - Kupa wilniuków, ludzie trzymali się razem – mówi pan Bogdan i na potwierdzenie swych słów pokazuje mi jedną z fotografii, na której widać kilkadziesiąt osób - To moje chrzciny, niech Pan zobaczy, ile ludzi przyszło. Większość to sąsiedzi, przesiedleńcy, sporo osób z Wilna – komentuje.
Jako mały chłopiec, pan Bogdan całymi dniami biegał po Oruni. Do tej pory pamięta gdzie były piekarnie, sklepy kolonialne, czy mleczarnia. Wspomina „szóstkę” i charakterystyczną jazdę „na winogrono”, bo w tramwaju był niesamowity ścisk. Jednym tchem wymienia adresy trzech kuźni. Jedna na Gościnnej, druga za Eltorem na Jedności Robotniczej, trzecia w okolicy Świńskiego Rynku. - Ojciec musiał podkuwać konia, to się pamięta takie rzeczy - mówi mi jego syn.
W okolicy ulicy Dworcowej był jeszcze jeden ważny punkt - „znany” zakład fryzjerski Węgrzynowskiego. - Czemu znany? - pytam. - Wszyscy na Oruni chodzili wtedy do Węgrzynowskiego. Aby się ostrzyc, czy ogolić – odpowiada 62-latek.
W latach 50-tych wiosną i latem robiło się tłoczno wokół Kanału Raduni. - Na wysokości Parku Oruńskiego nauczyłem się pływać. Później przenieśliśmy się w pobliże Świńskiego Rynku, tam nad Kanałem zrobiliśmy sobie skocznie i skakaliśmy na główkę. Było dość głęboko, bo jakieś półtora metra – przypomina sobie pan Bogdan.
Niebezpieczne zabawy i miejsca
Popularne skakanie na główkę do bezpiecznych sportów nie należy, ale i tak nie przebije zabawy, w której dookoła śmigają prawdziwe kule z karabinów. - Za dzieciaka to pamiętam, że co rusz wykopywaliśmy z ziemi naboje, jakieś części karabinów. Głupi byliśmy, kładliśmy te naboje na szyny, czekaliśmy na pociąg i... był huk. Jak pomyślę teraz, że nabój mógł polecieć w moją stronę... - pan Bogdan macha ręką.
- Na Oruni pełno było takich znalezisk. Na Zawiejskiej były za przeproszeniem kible na zewnątrz i jak kopali pod nie doły to natknęli się na metalową skrzynkę z amunicją.
Pan Bogdan ma starszego brata i początkowo od niego dowiadywał się, że są rejony na Oruni, w których lepiej się nie pokazywać. - Oruniacy między sobą toczyli walki. Okolica, w której mieszkałem i dalej aż do Lipiec tłukła się ze słynnym Przy Torzem – opowiada i ubiegając moje kolejne pytanie. - Na Przy Torzu było sporo zabijaków, ale Jedności Robotniczej, czy Nowiny to też nie byli aniołkowie – uśmiecha się mój rozmówca.
Jego zdaniem, wraz z likwidacją oruńskiej linii tramwajowej, poszerzaniem dzisiejszego Traktu św. Wojciecha i wyburzaniem kolejnych budynków, na Oruni się nieco uspokoiło. - Trochę osób, w tym i tych skłonnych do bitki przeniesiono wówczas na Stogi – mówi 62-latek.
Pijalnie, "partyzant" i ten sam kościół
Kiedy ma już więcej niż 18-lat, pan Bogdan poznaje dzielnicę jeszcze z innej strony. Orunia ma sporo miejsc, gdzie można usiąść, porozmawiać z kolegami i napić się piwa.
- Pijalnia na Sandomierskiej, oczywiście Adria, i jeszcze kolejny bar przed Adrią, którego nazwy nie pamiętam – wylicza oruniak. - Koło zajezdni tramwajowej był mały domek, tam była pijalnia „U Brody”. Z kolei przed Świńskim Rynkiem był sklep kolonialny, takie mydło i powidło. Ale ludzie siedzieli też tam na beczkach i pili piwo. To był sklep „u Witkowskiego” - wspomina.
Później była przeprowadzka: z Zawiejskiej na Jedności Robotniczej, tuż koło Żeliwiaka. - Dowiedziałem się, że stoi tam puste mieszkanie. To wyłamałem kłódkę i wszedłem na partyzanta. Chciałem tam zamieszkać legalnie, nawet w Komitecie Wojewódzkim byłem, choć ja do żadnej partii nie należałem – zastrzega się pan Bogdan. - Partyjniacy mi tylko powiedzieli: „Chcecie, to mieszkajcie”. No to zamieszkałem – mówi.
Mój rozmówca na Oruni poznał żonę, również oruniankę. Ślub brali w kościele Św. Ignacego. - Tutaj miałem chrzciny, komunię, ślub, dzieci chrzciłem... - wzdycha 62-latek.
Pan Bogdan był kierowcą w „Ruchu”, gdzie dostarczał prasę do kiosków w Gdańsku. A później jeździł w oruńskim zakładzie Eltor. I to właśnie tutaj dostał propozycję nie do odrzucenia od zakładowej komórki Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej.
Milicja na pełnym gazie
- Milicja z Komisariatu na Gościnnej miała mało samochodów. Jak im nawaliła „Nyska”, to nie mieli czym jeździć. Zadzwonili kiedyś do Eltoru i poprosili tamtejsze ORMO o pomoc. „Wicie, rozumicie, oddelegujcie jakiś samochód”. No to mnie ORMO-wcy razem z moim samochodem „oddelegowali”. Byłem cywilem, który miał wozić milicjantów na różne akcje – opowiada pan Bogdan.
I co to były za akcje? - pytam.
- No nic takiego w sumie, jakieś pobicia, meliny, tego typu sprawy. Raz pamiętam taką sytuację. Na Komisariat jakaś kobieta napisała anonimowy list: „Na Maćkach ten, a ten sprzedaje wódkę, mój mąż ciągle tam chodzi i kupuje na krechę”. Milicjant mi mówi: „Bogdan, jedziemy”. Pojechaliśmy. ORMO-wiec robił za tajniaka, że niby ma wódkę kupić – wspomina oruniak. - No i facet mu sprzedał, to milicja weszła do domu. Zabrała gospodarza na przesłuchanie, zgarnęła 10 butelek wódki, z czego tylko 5 ostało się jako dowód... - uśmiecha się pan Bogdan.
- W ogóle to milicjanci też lubi wypić. Się przyznam, że sam wtedy pędziłem bimber. I raz jestem w swoim mieszkaniu z kolegą, patrzę zajeżdża zielony fiat porucznika milicji z Gościnnej. A my akurat robiliśmy bimber. Schowałem co trzeba. Ale porucznik ledwo wszedł, od razu wyczuł wódkę. „Dacie spróbować?” - zapytał. A inny milicjant to do mnie w nocy przyłaził i prosił o flaszkę, bo mu się pić chciało – 62-latek sypie „milicyjnymi” opowieściami, jak z rękawa.
Burano w amerykańskiej bryce
Na Nowinach tuż obok kapuściarni był sklep spożywczy, wokół którego lubili gromadzić się amatorzy tanich alokoholi. - Słyszę, że między sobą policjanci mówią: „Zwijamy żurów z Nowin”. A tam pili też moi koledzy, to musiałem ich ostrzec, prawda? Wyszedłem na chwilę niby po fajki i od razu do kumpli zaszedłem. „Sp...cie stąd, będą was zgarniać”. Zaraz się zrobiło pusto – śmieje się oruniak.
W trwającej ponad godzinę rozmowie pan Bogdan (dyskusji przysłuchuje się też jego żona i córka) rozkręca się z minuty na minutę. - A wie Pan, że na Bocznej to kiedyś mieszkało pełno cyganów? - zadaje mi pytanie.
I nie czekając na odpowiedź, kontynuuje. - Ludzie się najpierw bali, że będą kraść, ale było spokojnie. Ja tam się nawet z nimi kolegowałem. Raz na działkach na Wschodniej jeden z cyganów wyprawiał wesele. Wie Pan, kto wtedy przyjechał? Michaj Burano, gwiazda bigbitu. Przyjechał świetnym samochodem. Amerykańskim – wspomina.
Kilka lat temu pan Bogdan przeniósł się na Orunię Górną. - Trochę mi brakuje starych śmieci, bo wiadomo, człowiek wszystkich znał, w lato do ogródka sobie wyszedł, pogawędził. Tutaj ludzie są anonimowi, ale..no cóż, warunki do mieszkania są jednak lepsze.