Teorii o „wygaszaniu”, czy o „zaoraniu Oruni” trochę już usłyszeliśmy. Są socjolodzy miasta, którzy publicznie mówią, że ta część Gdańska to nie jest dobry teren do zamieszkania. Na takie dictum wielu oruniaków reaguje nerwowo.
A co gdyby jednak „zaoranie Oruni” było dla tutejszych mieszkańców korzystne? Niemożliwe? Że to się wyklucza? Że portal nie wie o czym pisze i schodzi na psy?
Spokojnie, jak to mówią, w tym szaleństwie jest metoda. Jej zarysy prezentują nam przedstawiciele Politechniki Gdańskiej, wykładowcy i studenci. Ale dobrze, litując się nad osobami o słabych nerwach, uprzedźmy nieco fakty: nikt tu nie mówi o żadnych wyburzeniach, czy wymuszonych przeprowadzkach.
To o co właściwie chodzi?
- Rozwój miasta wcale nie musi być mierzony kolejnymi wysokościowcami, czy wielkimi inwestycjami. Jak pokazują doświadczenia małych miejscowości na Zachodzie, ale także już w Polsce, jest alternatywa dla takiej wizji. – mówi Gabriela Rembarz, urbanistka z Katedry Urbanistyki i Planowania Regionalnego Politechniki Gdańskiej.
W tym przypadku alternatywę najkrócej można opisać czterema literami: SLOW (z angielskiego - wolno). Zdaniem moich rozmówców, pasuje ona jak ulał także do Oruni.
Wizje rozwoju, o których tu mowa, trzymają się z dala od tworzenia dookoła betonowej dżungli i stałego zwiększania tempa naszego życia. Stawiają raczej na wolniejszy bieg, harmonię z naturą, niewielkie inwestycje poprawiające standard życia mieszkańców i mocno akcentują związki z ekologią.
Tak, brzmi to hipstersko i być może nawet nieco oderwanie od rzeczywistości, ale…
Okazuje się, że są miasteczka, które poszły właśnie taką drogą i nawet na tym nieźle zarabiają. Chociażby na sprzedaży ekologicznej żywności, na którą panuje coraz większa moda.
Ruch Slow Cities, który pod koniec ubiegłego stulecia został zapoczątkowany we Włoszech, z powodzeniem sprawdza się już w kilkunastu miasteczkach w Polsce. - Orunia powinna skorzystać na tych doświadczeniach. To może być doskonała metoda na rewitalizację i na rozwój tej części Gdańska – przekonują wykładowcy i studenci Politechniki Gdańskiej.
Ci ostatni tworzą koncepcje rozwoju Oruni, uczestnicząc w zajęciach z planowania urbanistycznego. Co ciekawe, seminaria odbywają się na Oruni, w Gościnnej Przystani. - To wyjątkowe zajęcia, bo oprócz planowania przestrzennego uczymy się także współpracować z lokalną społecznością. Nie jesteśmy od tego, by dyktować ludziom to co dla nich jest najlepsze. Raczej wskazujemy alternatywną drogę, pokazujemy inny sposób na rozwój Oruni – w rozmowie ze mną przekonują studenci architektury.
W wizjach studentów Orunia zamienia się w dzielnicę ogrodów, które oprócz walorów estetycznych mają jeszcze tę zaletę, że są dochodowe. - Ludzie hodują ekologiczną żywność, której sprzedaż się opłaca, jest na to popyt. Tworzą się spółdzielnie ogrodnicze, firmy transportowe, które dostarczają żywność z Oruni na rynki w Gdańsku, czy poza Trójmiasto – opisują studenci.
Orunia staje się więc żywnościowym zapleczem Gdańska, zielonym przedmieściem, przyciągającym turystów także i odpowiednio wyeksponowanymi zabytkami. Dzielnica ta ma spore atuty, które warto wykorzystać: leży blisko centrum miasta, a w przeszłości była miejscem pełnym ogrodów i całkiem sprawnie funkcjonowało tutaj (chociażby przy ulicy Żuławskiej) sporo gospodarstw.
Niektórym pomysł z ogrodami może wydać się nierealny, czy naiwny, ale faktem jest, że tego typu „urban gardening” (ang. - miejskie ogrodnictwo) z powodzeniem sprawdza się na przykład w amerykańskich miasteczkach, a nawet sporych miastach. Ot chociażby w Detroit, bankrutującym mieście, które szuka sposobów na wyjście z kryzysu. Jednym z opcji wyjścia na prostą jest właśnie „miejskie ogrodnictwo”.
Pomysły studentów (są i koncepcje stawiające na rozwój lokalnego rzemiosła, są i takie, które skupiają się na poprawie komunikacyjnych rozwiązań w dzielnicy) zostaną zaprezentowane pod koniec maja w Gościnnej Przystani. Wstęp będzie oczywiście wolny, zaproszenia dostaną też gdańscy urzędnicy. Być może któraś z koncepcji młodych architektów mogłaby zostać wykorzystana w przyszłej rewitalizacji Oruni.
Rembarz uczula jednak swoich podopiecznych, by wystrzegali się naiwnych i dobrze wyglądających tylko na papierze recept uzdrowienia Oruni. Studenci muszą uwzględnić oruńską specyfikę i zastanowić się, jak przekonać tutejszych mieszkańców do swoich pomysłów. Życzeniowe myślenie, banały o ekologii i niczym nie poparte frazesy o wielkim potencjale Oruni tutaj nie wystarczą.
Joanna Rayss, architekt krajobrazu, doktorantka Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej, która wspólnie z Rembarz prowadzi zajęcia, cieszy się, że studenci pracują tutaj „na żywej tkance miejskiej” i rozwiązują prawdziwe problemy.
- Bardzo ważne jest również to, że nasz projekt stara się pokazać potencjał oruniaków. Próbujemy wzbudzić w nich wiarę, że w ich dzielnicy można coś zmienić na lepsze i wcale nie potrzeba do tego wielkich środków – puentuje Rayss.
Orunia jako dzielnica ogrodów i zarabiające na siebie żywnościowe zaplecze reszty Gdańska – wykładowcy i studenci Politechniki Gdańskiej przygotowują właśnie nowatorskie koncepcje rozwoju tej dzielnicy. Zajęcia, na których pojawia się coraz więcej pomysłów, prowadzone są na Oruni.