Było biednie, czasy były trudne, ale jakoś trzeba było żyć – kontynuuje swoją opowieść Jan Mikielewicz, wilniuk i gdańszczanin, który po wojnie wraz z rodziną zamieszkał na Oruni. Pierwszą część jego wspomnień zamieściliśmy kilka dni temu w osobnym artykule.
1946 rok, wiosna, rodzina pana Jana po kilkutygodniowej podróży z Wilna dojeżdża właśnie do Gdańska. Mają ze sobą skromny dobytek, ale największym skarbem jest niewielkich rozmiarów, pilnowany jak oko w głowie dokument. To zaświadczenie, że są repatriantami, że zostawili swój dom w Wilnie, a nowa, polska władza powinna im zapewnić dach nad głową. Bez tego świstka papieru wilniukom byłoby w Gdańsku zdecydowanie trudniej.
Młodemu 10-letniemu wówczas smykowi nie w głowie były jednak urzędowe papiery, czy wielka polityka. Pan Jan chłonął nowe miasto i ze zdziwienia co rusz szeroko otwierał usta.
- Zatrzymaliśmy się na Toruńskiej, ojciec poszedł załatwiać ważne sprawy, a ja zwiedzałem Gdańsk. Miasto było bardzo zniszczone, ale to co mi się rzuciło w oczy to wysokie budynki z cegły. Na wschodzie tak nie budowano. Na naszej ulicy Krakowskiej w Wilnie pełno było „drewniaków”, czyli domostw z drewna. Gdańsk wyglądał zupełnie inaczej – wspomina 78-letni dziś mężczyzna.
PUR wskazuje na Orunię
Mając w pamięci moją dawną rozmowę z profesorem Januszajtisem i jego obrazowe stwierdzenie, że w grudniu 1945 roku leżący na ulicach Gdańska śnieg wydawał mu się bandażem na ranach miasta, które było strasznie pokiereszowane, pytam pana Jana o ówczesne zniszczenia.
- Gruzy, pełno gruzów. Pamiętam zrujnowany kościół w centrum miasta, tylko wieżyczka znośnie się prezentowała. Jednak dla młodego chłopaka ze wschodu, nawet zniszczone budynki z czerwonej i żółtej cegły robiły wrażenie. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego miasta.
W czasie kiedy chłopak z Wilna penetrował zaułki Gdańska, jego ojciec pojechał do Wrzeszcza. Mieściła się tam siedziba Państwowego Urzędu Repatriacyjnego.
Była to powołana dekretem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego instytucja, której zadaniem, jak czytamy w Encyklopedii Gdańska, „była organizacja powrotu osób wysiedlonych przez Niemców, ale też przesiedlenia Polaków z obszarów państwa polskiego na tzw. Ziemie Odzyskane”. PUR miał za zadanie opiekować się Polakami (wydawał posiłki, zapewniał noclegi, a nawet świadczenia), którzy wrócili do kraju.
Wilno, przed wojną polskie miasto, leżało już wtedy na terenach Związku Radzieckiego. Rodzina mojego rozmówcy mogła więc liczyć na wsparcie Urzędu Repatriacyjnego.- Ojciec miał niezbędne dokumenty, do tego dowód litewski i rosyjski. W urzędzie wielkie kolejki. Powiedziano mu, że mieszkania ma szukać na Oruni. Tam mieściła się miejska administracja, która miała mu w tym pomóc – wspomina pan Jan.
Urzędnicy wskazali na nieistniejący już budynek przy Dworcowej 24. Polecili jedno z wolnych jeszcze mieszkań. - Murowany, dwupiętrowy, ładny jak na tamte czasy dom, vis a vis szlabanów. Pamiętam, jak mama się cieszyła, że w kranie jest woda. Oj, była uciecha.
- Wchodzimy do mieszkania. Korytarz, w lewo kuchnia. Kredens jest, stół kuchenny został. W pokoju łóżka nie było, ale była trzydrzwiowa szafa z lustrem, uchował się stół, był też piec. W narożnej sypialni stało łóżko – przypomina sobie 78-latek.
Polska milicja broni Niemców przed rosyjskimi żołnierzami
Na parterze mieszkały dwie rodziny, na piętrze trzy rodziny. Byli wilniucy, była rodzina z Brześcia, mieszkała też jeszcze rodzina niemiecka. - Starsza kobieta i bardzo ładna córka. Pamiętam przykre zdarzenie. To był 1946 rok. Przyjechali raz na Orunię z jakiegoś gdańskiego garnizonu rosyjscy żołnierze. „A Niemcy tu jeszcze jacyś mieszkają?” No i ktoś im powiedział o tej Niemce i jej córce. Poszli i zaczęli plądrować mieszkanie. Nie wiem, czy gwałcili córkę, ale staruszka krzyczała po niemiecku: „O Boże, O Boże!”.
Nie wiadomo, jak taka „wizyta” by się zakończyła, gdyby któryś z Polaków nie pobiegł na komisariat na Gościnną.
- „Rosjanie plądrują mieszkanie!”, ale nikt nic nie powiedział, że chodzi o Niemców. Nasza milicja nieumundurowana, tylko opaski na rękach, nawet nie wiem, czy jakiś samochód wtedy mieli. Na Dworcową przybiegło kilku, akurat Rosjanie wyrzucali przez okno poduszki, jakieś ubrania. Jeden z milicjantów zaczął strzelać z karabinu w powietrze. „Wychodzić, będziemy strzelać!”. Zszedł do nich rosyjski oficer. Przestraszył się Polaków, kiedy ci zagrozili, że dadzą znać NKWD. Żołnierze odeszli, nic ze sobą nie zabrali – kończy opowieść pan Jan.
Po chwili zaczyna się kolejna. - W naszym budynku mieszkał rzeźnik, Gajewski się nazywał. Z Lublina, dobry człowiek – kiwa głową z uznaniem jego dawny sąsiad.
- Zawsze mu jakieś kości ze świnek zostawały, to na nich gotował zupę. W piwnicy miał taki ogromny sagan, było palenisko, tam gotował. I on tę zupę rozdawał okolicznym Niemcom, nalewał im taką wielką chochlą. „Chleba Wam nie dam, bo nie mam. Ale dajcie menażkę, dostaniecie zupy” - mówił. Wielu z autochtonów głodowało, nie miało właściwie za co żyć. Ta codzienna miska zupy ratowała im życie. Bardzo byli mu wdzięczni, niektórzy chcieli mu coś za to dawać, ale o ile wiem, on niczego nigdy za swoją pomoc nie chciał.
"Chamy zza Buga" leją "Szwabów"
Jednak nie zawsze polsko-niemieckie relacje prezentowały się tak dobrze. - Rodowici gdańszczanie bali się mówić po niemiecku, czasem można było za to oberwać. Jako gówniarz sam kiedyś uderzyłem dziewczynkę w łeb. „Ty szwabko p...na!” - wyzywałem. Ona biedna płakała, to była taka ładna blondyneczka. Dowiedział się o tym ojciec: „Idź, przeproś, ona nie jest winna, to tylko dziecko”. Żałowałem, że tak się zachowałem. Poszedłem i przeprosiłem. Ale ona słabo po polsku rozumiała.
Niemcy dostawali w skórę także i w szkole. - Tu też biłem, ale już chłopaków – zastrzega mój rozmówca, a ja zaczynam pojmować, czemu on sam nazywa siebie „żulikiem wileńskim”. - Jak tylko kończyła się lekcja, nauczyciel wychodził z klasy, biegło się do Niemców i się ich tłukło i wyzywało. Jak się poskarżył, to dostał drugi raz w łeb. Oni się bronili: „Ja nie Szwab, ja nie Szwab, ja gdańszczanin!”. Ale co tam takie gówniarze jak my wiedzieli o historii?
Dopiero po dwóch, trzech latach zaczęliśmy normalnie dogadywać się z autochtonami. Graliśmy razem w piłkę, na boisku, na Placu Oruńskim, czasem nawet na oruńskim cmentarzu się kopało szmaciankę. Zawiązywały się przyjaźnie, już nikt nikomu nie dokuczał.
Pierwsze lata po wojnie były jednak pełne tego typu podziałów. Ludzie z Wilna, czy ze Lwowa byli często pogardliwie nazywani przez innych Polaków: „chamami zza Buga”, Warszawiacy, to „Bose Antki”, a gdańszczanie - „Szwaby” i „Hakenkreuze”.
Szabrowało się od Niemców, ale szkoda ich było
Pozostając jeszcze w wątkach polsko-niemieckich, pan Jan wyciąga na światło dzienne kolejną historię. Tym razem mowa o działkach na ulicy Wschodniej, gdzie po wojnie w altankach mieszkało sporo Niemców.
- Domki letniskowe zostały obite deskami, płytami na zimę, bo Niemcy nie mogli wracać do swoich mieszkań. To byli najczęściej starzy ludzie, biedota. Ale wśród polskiej gówniarzerii panowała taka moda, że coś im trzeba było wyszabrować. Jedzenia im nie kradliśmy, ale jak ktoś zobaczył sanki, czy rower...Jak wyszedł do nas mężczyzna, to uciekaliśmy. Bab się nie baliśmy.
Zdarzały się makabryczne sytuacje.
- Kiedyś znaleźliśmy w domku starą Niemką. Już nie żyła. Wzięliśmy ją na sanki, babcię owinęliśmy w prześcieradło i zawieźliśmy na cmentarz przy torach. Ale zima była, więc czym wydrapać tą zmarznięta ziemię? Wykopaliśmy tylko dół na głębokość 30-40 centymetrów, wrzuciliśmy tam babcię, trochę ziemi i poszliśmy. Za parę dni smród. Ojcowie nasi, starsi już ludzie wykopali głębszy dół i pochowali Niemkę jeszcze raz.
Wiara się pokumała, to hulatyki były jak się patrzy
Zmieniamy temat. Mnożą się kolejne wątki. - W Parku Oruńskim człowiek uczył się pływać. Dziadka, który pilnował, by po 22 nikt w Parku się nie kręcił, przekupywało się sznapsem. Jak na Oruni zatrzymywał się pociąg z węglem, to dorośli i my też wskakiwaliśmy na wagony i zrzucaliśmy, co każdy mógł. Było biednie. Ja w lato na bosaka do szkoły chodziłem.
Było biednie, ale jak wspomina oruniak, było też wesoło. - Nie minął rok, dwa i wiara się pokumała ze sobą. Hulatyki były jak się patrzy. Najlepsze były imieniny. Ja Jan, mój ojciec Jan, w budynku jeszcze kilku Janów było. Ojciec szedł z butelką, co tam jakieś kwiaty... - śmieje się 78-latek, na tyle zaraźliwie, że po chwili i ja parskam śmiechem. - Matka się denerwowała: „Kiedy on wróci, poszedł tylko życzenia złożyć”. Ojciec wracał po kilku godzinach, albo sam sprowadzał gości do domu.
Latem po pracy oruniacy urządzali sobie „majówki” na okolicznych działkach, albo nad Motławą. - Dla dorosłych zawsze wódeczka i zakąska. W soboty jechało się na plażę. Na Sianki, czyli na dzisiejsze Stogi. Rzeźnik Gajewski miał na podwórku wóz, a że z nami się pokumał, to nas często tym wozem na plaże woził – dopowiada pan Jan.
Ostatni wątek, który załapie się do niniejszego artykułu dotyczy rynku w centrum miasta. - Rynek w Gdańsku był telefonem, radiostacją i gazetą. Tu człowiek się dowiadywał wszystkiego. Przepływ informacji był niesamowity. Było wiadomo, kto i gdzie mieszka, kto przyjechał z Wilna, gdzie był widziany czyiś brat.
Zegareczek, komu sprawić nowy zegareczek?
Ale rynek stanowił też niezłe źródło utrzymania. Kwitł nielegalny handel, który pozwalał zarabiać dużo więcej niż w oficjalnych robotach. - Mój ojciec pracował w straży przemysłowej w pralni na Oruni. Ale to było tylko takie zajęcie, aby władza ludowa się do niego nie przypieprzyła. Prawdziwe pieniądze robił właśnie na rynku.
Schemat niczym w amerykańskim, współczesnym filmie. Uliczne skrzyżowania, przekazywanie narkotyków i charakterystyczne ostrzegawcze okrzyki czujek: „Five O! Policja!” - tego w Gdańsku oczywiście nie było. Ale był gwarny rynek w stylu „kupisz tu wszystko, mydło i powidło”, był handel kradzionym towarem, obcą walutą i złotem, były regularne, organizowane przez władze ludową łapanki i byli też małolaci, którzy gdy robiło się gorąco mieli za zadanie zniknąć z „towarem”.
Ta ostatnia rola przypadała też mojemu rozmówcy. - Ojciec skupował zegarki. Bardzo tanio, często zepsute, niewiadomego pochodzenia. Naprawiał je, doprowadzał do dobrego stanu i sprzedawał z wielkim zyskiem. Jak coś sprzedał, szliśmy do pobliskich gruzów i dostawałem pieniądze na przechowanie. Chowałem też pod koszulą zegarki. Jak była obława, to gówniarza nikt nie kontrolował, a mój ojciec był „czysty” i jeżeli już to trafiał do aresztu na jeden dzień.