Dziś powiedzielibyśmy: dresiarze, prawilne chłopaczyny, ziomki. Ktoś mógłby wejść o ton wyżej: bandyterka, gangsterka.
Jan Mikielewicz, rocznik 1936, który na Orunię wraz z całą rodziną trafił w 1946 roku, używa innych słów: chuliganka, zbóje i urwisy, a nawet budrysy (bo dużo "wiary" pochodziło właśnie z Litwy).
Rzecz tyczy się „wesołej Oruni” z lat 50. i 60., ale opowieści pana Jana zahaczają też o Pohulankę, Dolne Miasto, Olszynkę, ba, sięgają i do Wrzeszcza i Śródmieścia. - Bo wie Pan, w Gdańsku naparzali się wtedy ludzie zdrowo – tłumaczy.
Jazz na Oruni łączy chuligankę z różnych dzielnic
- Czy Pan wie, że jak się szło na zabawę do innej dzielnicy, to trzeba było mieć pozwolenie?
- Pozwolenie? - dziwię się. - Na co? I od kogo?
- No nie można było pojechać sobie ot tak z Oruni na jakąś zabawę do Dolnego Miasta, czy na Pohulankę, czy do Wrzeszcza. Jeżeli człowiek nie był w większej grupie i nie znał nikogo na miejscu to mogło być nieciekawie – pada wyjaśnienie. - Raz pojechaliśmy do Wrzeszcza „na dziko”, wprosiliśmy się na zabawę, to tamta wiara nas kamieniami pognała i musieliśmy brać nogi za pas.
Generalnie więc Orunia trzymała się z Orunią, Łąkowa z Łąkową, Pohulanka z Pohulanką i dalej w ten deseń. Zdarzały się oczywiście międzydzielnicowe sojusze, ale generalnie skore do bitki „urwisy” na nudę narzekać nie mogli.
Niekiedy wojujące strony do zawieszenia broni skłaniała płeć piękna i jej chęć do zasmakowania czegoś ekskluzywnego, na przykład... amerykańskiego jazzu. No bo umówmy się, w połowie lat 50-tych amerykański jazz, który w Polsce oficjalnie traktowano jako „muzykę imperialistyczną”, w Gdańsku wciąż był zjawiskiem niezwykłym. A na Oruni można było go wtedy posmakować.
Chcesz zatańczyć? Pytaj się, czy możesz!
- Kiedyś nastąpił pokój między Orunią, a Dolnym Miastem. Bo co się okazało? Dolne Miasto przyszło na zabawę do Domu Kultury na Oruni, a u nas był czas, że grano tutaj prawdziwy jazz. I to jak pięknie grano! Trąbka, puzon, wspaniała orkiestra, szaleństwo na parkiecie! Ci z Dolnego Miasta przychodzili tu z dziewczynami i poprosili naszych o pokój: „Jak będziecie nas wpuszczać na potańcówki, to możecie przyjeżdżać do nas i nic Wam się nie stanie”. Nasi się zgodzili. - opowiada pan Jan.
Jakiś czas później mój rozmówca, wówczas 19-letni chłopak, skorzystał z takiego zawieszenia broni. I w asyście dużo starszych kolegów z Oruni wybrał się na Dolne Miasto.
- Ja wtedy pojechałem z chuliganami z Oruni, to były starsze, silne, pracujące w Stoczni chłopaki. Nie pasowałem do nich, ale znałem kilku i mnie zaprosili. „Nie bój się, jesteś z nami, nic ci się nie stanie” - mówili. Pojechaliśmy, sala ogromna, najpierw trzeba było podejść do miejscowych, pogadać. Największy z nich mówił wtedy swoim kolegom: „To są moi kumple z Oruni, nie można ich ruszać”. Czasem za takie pozwolenie trzeba było zapłacić: „To cię będzie kosztowało winko! A jak ktoś ci tu się będzie naprzykrzał, to tylko powiedz który cię zaczepia, a my już z nim zrobimy porządek” – wspomina oruniak.
Było więc spokojnie, ale goście musieli znać swoje miejsce w szeregu. - Jak ktoś chciał poprosić miejscową dziewczynę do tańca, to musiał pytać o pozwolenie. Taki drab spojrzał na Ciebie i dziewczynę: „ No zatańcz, ale nie za długo!”. Tak samo było na Oruni, jak ktoś przyjeżdżał z innej dzielnicy, to żeby nie dostać wciry, też musiał się do tej zasady stosować.
Oruniacy uczą marynarzy dobrych manier...
Ale wiadomo, nie wszyscy takich reguł przestrzegali. Kolejna opowieść pokazuje konsekwencje takiego zachowania. Na Oruni ponieśli je między innymi... marynarze z Oksywia. Bogiem, a prawdą, dwa tygodnie później oberwało się też wtedy „nauczycielom savoir vivre” z Oruni, kiedy wojacy srogo się na nich zemścili.
Poniższa opowieść pasowałaby jak ulał do scenariusza (może kolejnej) sztuki w stylu Ohra Ora Orana.
A było to tak. W połowie lat 50-tych na zabawę do oruńskiego Domu Kultury przyjechała kilkunastoosobowa grupka marynarzy z Oksywia. Nie wiadomo tak naprawdę, co skłoniło wojaków do tak konkretnej wycieczki. Może były to wspomniane jazzowe rytmy, może uroda orunianek, a może kilku z nich chciało przetestować przedstawicieli „dzielnicy latających noży”.
- Marynarze to już były chłopy dwudziestoletnie, ładnie ubrani, wygoleni. Zaczęli podrywać nasze dziewuchy. Nie spodobało się to grupie oruńskich urwisów. A takich nie brakowało na Oruni, bo wie Pan to była biedota, pierwsze roczniki, które przyjechały ze wschodu, rodziny pochodzące z malutkich wsi... Skłonni do bitki, jak jasna cholera – twierdzi pan Jan.
Zaczyna się akcja. - Jeden z urwisów wyłączył korki, na sali zrobiło się ciemno. Oruniacy wpadają na sale, sztachety, noże... To była rzeź, krew się lała. Ludzie na Dworcowej, gdzie mieszkałem, aż z domów wyszli. Było tak głośno, krzyki, nasi ostro haratali. Ludzie krzyczeli: Co Wy robicie? Przestańcie! Jeden z żołnierzy nawet nożem dostał, ale przeżył. Pamiętam krew na chodniku.
A marynarze mszczą się "na nauczycielach"
Na tym oczywiście się nie skończyło. Za dwa tygodnie kolejny akt dramatu. Tym razem role się odwracają.
- Marynarze nie darowali. Na następną zabawę przyjechali samochodem ciężarowym i to jeszcze z dowódcą. Taką prowokację zrobili: zaparkowali gdzieś dalej, do Domu Kultury weszło tylko kilku z nich, jak oruniacy do nich podskoczyli, jeden żołnierz wybiegł, gwizdnął, przyleciała reszta. I wzięli odwet, ostro naszych poharatali. Aż do Parku naszych gonili. Żołnierze wysportowani, a oruńskie zbóje, to wie Pan, jeden bić się umiał, drugi nie, ale i tak dostali takiego łupnia...
A trzeci akt tej krótkiej sztuki? Sztama, zgoda, pokój. - Słyszałem, że później była jakaś rozmowa. Marynarze i nasi. I była ugoda, że mogli przyjeżdżać na Orunię. I nawet mogli tańczyć z oruniankami: „Dobrze, zatańcz z moją żoną, ale nie za długo!”.
Międzydzielnicowe animozje to jedno, ale na Oruni czasem można było oberwać, bo „nie było się z tej ulicy”. - Ja mieszkałem na Dworcowej – przypomina pan Jan. - Jak miałem kilkanaście lat to człowiek zaczął się oglądać za dziewczynami. Na Piaskowej mieszkała taka Marysia, która urządzała u siebie w domu prywatki. I raz jak szedłem do niej z kolegą oberwałem od miejscowych. „Co? Nasze dziewczyny chcesz podrywać? Won!”.
A na Dworcowej w ruch idą pięści i... szare komórki
- W ogóle brać z Raduńskiej, Podmiejskiej, trochę z Nowin była często spóźniona w szkolnictwie, 17 lat i dopiero podstawówkę kończyli. Jak zawodówkę zrobili, to już był szczyt ich marzeń. Im się nie podobało, że po ich ulicach i z „ich dziewczynami” szwendają się chłopaki z ogólniaka. Czasem wystarczyło nie powiedzieć „cześć” i draka gotowa. „Nie chcesz cześć mówić? Zaraz w ryj dostaniesz!” - przypomina sobie pan Jan.
Na Oruni tak różne towarzystwo spotykało się najczęściej właśnie w Domu Kultury. Choć i tutaj z czasem dochodziło do podziałów. - W Domu Kultury zabawy organizowały też szkoły. Przychodzili absolwenci, czasem i studenci. Ludzie sami przynosili wódkę, czy zakąskę. Wszystkiego doglądał pan Konopka, który był stróżem i mieszkał na piętrze w Domu Kultury – wspomina 78-latek.
- Ja wtedy trzymałem się z inną wiarą, ludzie z ogólniaka, trochę studentów. Kiedyś na zabawie podszedł do nas profesor Malinowski, adwokat z Oruni. Mówi nam: „Nie pasujecie mi tutaj”. I tak od słowa do słowa wyszło, żeby na Oruni założyć Klub Młodej Inteligencji...
- Co to był za Klub? - pytam.
- Nasza wiara, ogólniak, Melioratka, ktoś z Budowlanki na Siennickiej, nawet „Polibuda”. Urządzaliśmy nasze zabawy. Wiara inaczej ubrana, dziewczyny szły „na dans”. Ale były też dyskusje. Pamiętam jak adwokat Malinowski opowiadał nam o swoim życiu w Wilnie – pada odpowiedź.
Co ciekawe, w Domu Kultury (pan Jan przypomina sobie, że była to końcówka lat 50-tych) była również sekcja boksu. - Raz na jakiś czas ustawiano tu ring i były walki. Orunia miała swoją drużynę. Czasem walczyła z innymi dzielnicami. Nie była najsilniejsza, ale nie była też najsłabsza.
To Orunia była "dzielnicą latających noży", czy nie?
- Pan też walczył? - chcę wiedzieć.
- Trochę trenowałem w Gedanii, ale miałem, jak to się mówi, za delikatną twarz. Raz mi ją porządnie na treningu obito i podziękowałem. Przychodziłem więc na Orunię popatrzeć. Pamiętam, że mieszkał tu Zygmunt Milewski, to był późniejszy medalista olimpijski w boksie, utalentowany pięściarz, którzy wiele lat później zginął w wypadku samochodowym...
- A z panującą opinią, że Orunia była „dzielnicą latających noży” Pan by się zgodził? - dociekam.
- Czy ja wiem? W latach 50-tych wiele miejsc w Gdańsku było niebezpiecznych, jak mówiłem, ludzie się wszędzie ze sobą lali. Na Oruni było trochę chuliganki, były zakapiory i zbóje, to prawda. Ja jednak miałem tu swoje towarzystwo, dobrze się tu czułem, choć czasem trzeba było na siebie uważać. Człowiek na zabawy chodził do centrum Gdańska, do „Kameralnej”, do „Marysieńki”. Ale jak wracaliśmy, to się szło do Domu Kultury zobaczyć, jak ta nasza Orunia się bawi...