O swojej pasji, pierwszym Cadillacu (z kurami), samochodowych klubach, wyjątkowych autach, głupich pytaniach, szalonych fankach i marzeniach „ściętej głowy” opowiada Tadeusz Konop, mieszkaniec ulicy Raduńskiej, właściciel trzech amerykańskich, zabytkowych aut i prezes klubu „DreamCars” oraz, jak sam o sobie mówi, „oruniak z krwi i kości”, mieszkający tutaj od 45 lat.
Skąd te wszystkie zabytkowe, amerykańskie krążowniki szos w Pana garażu?
Zawsze kochałem auta Cadillac. W młodości słuchałem Presleya, więc to może nieco tłumaczyć to „skrzywienie” (śmiech). Bardzo chciałem mieć taki właśnie samochód. No, ale przez długi czas, to były tylko marzenia. Aż do 1998 roku.
Kupił Pan wtedy pierwszego Cadillaca?
Dokładnie. To było w Stanach, niedaleko Nowego Jorku. Szukałem wtedy auta. Pojechałem pod wskazany w anonsach adres. Facet chciał sprzedać coś do jeżdżenia. Ale nie Cadillaca, tylko jakieś nowsze auto. Przyjechałem na miejsce, interesującego mnie samochodu nie znalazłem. Pamiętam, że to była jakaś biedna dzielnica. Rozglądam się dookoła i nagle dostrzegam w rozpadającej się budzie (śmiech) starego Cadillaca. Stało sobie tam to cudeńko, a wokół niego biegało pełno kur. Widok naprawdę niecodzienny. Porozmawiałem z właścicielem auta, dobiliśmy targu. Byłem więc szczęśliwym posiadaczem Cadillaca, ale wiązały się z tym wówczas pewne problemy...
Z przewiezieniem auta do Polski?
Tak, to był największy kłopot, ale musiałem jeszcze porozmawiać z żoną (śmiech). Zadzwoniłem, powiedziałem, że auto już kupiłem, ale nie nowe, a nieco starsze. Postawiłem małżonkę przed faktem dokonanym, ale i tak w sumie dobrze to przyjęła. Ale dużo większą batalię stoczyłem o to, aby to auto w ogóle przewieźć przez ocean. W 1998 roku obowiązywał w naszym kraju przepis, który mówił, że samochód starszy niż 10 lat nie może zostać sprowadzony do Polski. A mój nowy Cadillac miał wówczas dobrze ponad 30 lat. Ustawa o autach zabytkowych była dopiero w Polsce przygotowywana, miałem więc spory problem. Namęczyłem się wtedy sporo z całą tą biurokracją, ale w końcu mój nowy nabytek trafił do kraju. Legalnie oczywiście.
Już wtedy myślał Pan o założeniu klubu „DreamCars”?
Nie, wtedy należałem do Automobilklubu Morskiego w Gdyni, w którym to powstała sekcja pojazdów zabytkowych. A ja już miałem na swoim koncie dwa takie samochody, bo w 2001 roku sprowadziłem ze Stanów drugiego Cadillaca. Uczestnictwo w klubie to była fajna zabawa, ale jednak mi i wielu moim kolegom, kolekcjonerom, czegoś tam brakowało. W 2006 roku, właśnie na Oruni, zebrała się grupa ludzi i wspólnie doprowadziła do powstania klubu „DreamCars”.
I czym on się różnił od swojego gdyńskiego odpowiednika?
W Gdyni to było takie miejsce, gdzie ludzie spotykali się i opowiadali jak przeżyli dzień, jeżdżąc swoim zabytkowym dużym fiatem do pracy (śmiech). Trochę mało z tego wszystko wynikało. A tak, jeszcze organizowany był rajd pojazdów zabytkowych. I to właściwie wszystko. Zakładając „DreamCars” było dla nas bardzo istotne, aby klub, zrzeszający takich pasjonatów, prezentował się zupełnie inaczej.
Co się zmieniło?
Klub skupia właścicieli aut klasycznych, kolekcjonerskich i zabytkowych. I dąży między innymi do pokazania – szczególnie młodym ludziom – żywej historii motoryzacji. A ta, według nas, jest szalenie interesująca i warta poznania przez nowe pokolenia. Co do samej działalności – spotykamy się kilkanaście razy w roku, uczestniczymy w wielu zlotach i pokazach. Jesteśmy na targach motoryzacyjnych, nasze auta można spotkać w letnim sezonie na ulicy Długiej czy Skwerze Kościuszki. Współpracujemy z Międzynarodowymi Targami, organizowanymi w Gdańsku. Rozpoczynamy też rozmowy z Pomorskim Ośrodkiem Ruchu Drogowego i wiele na to wskazuje, że będziemy stanowić ozdobę ich imprez. Wydaję mi się po prostu, że w naszym klubie dzieje się zdecydowanie więcej, jesteśmy teraz bardziej aktywni.
Poza krajem też można spotkać samochody z „DreamCars”?
Tu pojawiają się problemy natury czysto ekonomicznej. Nie każdy członek klubu chciałby jechać z Gdańska na przykład na targi do Berlina, w sytuacji, kiedy jego auto pali 30 litrów na 100 kilometrów. Każdą taką „setkę” odczuwa się boleśnie w portfelu (śmiech). Zastanawiamy się jednak nad wizytą w Szwecji. Samochody zostałyby przewiezione promem i w Szwecji musiałyby jechać tylko około 100 kilometrów. Taką wycieczkę da się jeszcze przeżyć.
Ile aut jest w klubie?
Około osiemdziesięciu. Oczywiście należą one do właścicieli, a nie do klubu.
Oprócz Cadillaców czym jeszcze jeździ się w „DreamCars”?
By wymienić tylko kilka: jest Oldsmobile Toronado z 1977 roku, Forg Galaxie 500 (1963), Chevrolet Camaro (1979), Saab 95 (1966), Lincoln Continental Mark IV (1971), Ford Mustang Conv. (1966) czy Jaguar E-type (1963). Mamy też w klubie samochody znacznie nowsze: BMV serii 6 czy Mazda 929. To, co je wyróżnia i jednocześnie predysponuje do uczestnictwa w naszym klubie, to ich unikatowość. A ta wyraża się tym, że oba samochody mogą poszczycić się tym, że są z serii coupe, a to w tym przypadku stanowi już rzadkość.
Który z klubowych samochodów jest najstarszy?
Chrysler z 1931 roku i Ford Deluxe rocznik 1938. Czasem są one wypożyczane ekipom filmowym, kręcącym historyczne dokumenty.
A polskie samochody? Są jakieś rodzime zabytki?
Bardzo mało. Trudno się temu dziwić, kiedy spojrzy się na osiągnięcia polskiej motoryzacji. Tak naprawdę, jedyny w pełni polski powojenny samochód to Syrenka. A ta – jak wiadomo – była produkowana w taki sposób, że rzadko kiedy była w stanie jeździć po kilkunastu latach normalnego użytkowania. Te pierwsze Syrenki z drewnianymi podłogami i silnikami od motopompy strażackiej, nie wspominając już o więcej niż podłej stali...
W klubie są również jakieś panie?
Żony klubowiczów i oczywiście fanki (śmiech). Kobieta usmarowana po łokcie w smarze nie jest po prostu widokiem dość powszechnym w tym kraju. Miło za to jest, kiedy płeć piękna jedzie w takim oldtimerze, na głowie ma słomkowy kapelusz i ciemne okulary i stanowi ozdobę takiego samochodu.
A fanki?
Powiem tylko, że jazda przez polskie miasto w odkrytym Cadillacu nie pozostaje niezauważona przez przechodniów. Szczególnie przez płeć piękną. Choć nie tylko kobiety robią sobie na tle takiego auta zdjęcia, faceci też szaleją (śmiech). Ale jednak z reguły to tylko one proszą o podwiezienie... (śmiech).
Ciekawe...
Żony wiedzą o tym, że kiedy podróżuje się takim samochodem, to trzeba się przestawić na „jazdę na gwiazdę”. Ale to, że ludzie robią fotki, czy proszą o przejażdżkę, mi oczywiście nie przeszkadza. Wkurzają mnie za to często powtarzające się, głupie w swej treści pytania. Lubują się w nich głównie taksówkarze. Moje „ulubione” to: a ile to pali? i czy nie można przerobić na gaz?
I co Pan wtedy odpowiada?
Mówię jednemu z drugim: przecież już z definicji, jak coś ma wartość kolekcjonerską, to tego się już nie zmienia, w żaden sposób nie ulepsza, nie ingeruje. A jeżeli ktoś chce jeździć ekonomicznie, to niech kupi sobie Volksvagena Lupo 1,3 tdi, który pali 3 litry ropy na 100 kilometrów. Wtedy może podróżować sobie swoim samochodem do końca świata i dwa dni dłużej. Poza tym, gros klubowiczów też swoimi autami na co dzień nie jeździ. Wyciąga się je za garażu na specjalne okazje.
Ma Pan już kolejne marzenie kolekcjonerskie?
Oczywiście, że tak. Ale tych marzeń zrealizować się już nie da. Ceny zabytkowych aut przez ostatnie lata poszły szalenie w górę. Taki na przykład Ferrari California Spyder z 1961 roku został sprzedany za, bagatela, 7 milionów euro. Można więc, oczywiście, mieć marzenia, ale w tym przypadku, tylko mieć. W totolotka nie gram...
Dziękuję za rozmowę.