Funkcjonująca od przeszło dwóch lat pracownia malarska na Sandomierskiej 10 przyciąga nie tylko artystów. Do jej drzwi pukają także mieszkańcy. Ci najmłodsi. A pomysły, które tu się rodzą już wkrótce mogą zmienić wizerunek Oruni.
Skąd pomysł na pracownię na Oruni?
Jakieś dwa lata temu szukałem po całym Gdańsku miejsca na pracownię. Pomieszczenie na Sandomierskiej od razu mi się spodobało. Było dobrze oświetlone, miało odpowiednie rozmiary, wiedziałem, że idealnie nada się na moje miejsce pracy. Plusem była również niebanalna atmosfera, jaka panowała w tej okolicy. No i był jeszcze aspekt finansowy, choć nie stanowił on najważniejszego czynnika. Dla mnie liczył się przede wszystkim klimat. Czułem, że tutaj mogę się realizować jako artysta.
Niebanalna atmosfera w okolicy?
Dla mnie tak. Ale proszę pamiętać, że jako artysta patrzę trochę inaczej na rzeczywistość. Mam inny punkt widzenia, nieco mniej pragmatyczny. Chcę też powiedzieć, że mówiąc o atmosferze czy klimacie nie myślę o całej Oruni. Uważam, że ta dzielnica jest podzielona na wiele takich nieformalnych części, na wiele małych światów. I każdy jest inny, każdy ma swoją specyfikę. Jednym z nich jest okolica między Traktem św. Wojciecha a szlabanem przy ulicy Sandomierskiej. To jest właśnie taka mikro Orunia.
I co pan tutaj widzi niebanalnego?
Kilka kamienic, prawdziwie hermetyczne miejsce. I oczywiście są jeszcze ludzie. Również niebanalni. Również oni się wyróżniają.
Na plus czy na minus?
Nie, nie, to w ogóle nie o to chodzi. Tutejsi mieszkańcy nie są dla mnie ani gorsi ani lepsi. Trudno zdefiniować tę różnicę. Ludzie są tutaj po prostu bardziej plastyczni. W okolicy życie toczy się specyficznym torem, dla mnie to jest fascynujące.
Mieszkańcy Pana zaakceptowali?
Znalazłem ciekawy sposób na zaadoptowanie się z otoczeniem. Choć może powinienem powiedzieć, że to sposób znalazł mnie (śmiech).
Co to za sposób?
Podczas remontu mojej pracowni, tuż po tym jak zdecydowałem się tutaj pracować, zauważyłem pod moimi drzwiami gromadkę dzieci. W różnym wieku, najmłodsze miały po 6-7 lat, najstarsze kilkanaście. Były bardzo ciekawe, co się tak naprawdę u mnie w pracowni dzieje. Wreszcie zapukały do mnie i tak się poznaliśmy. Ich biologiczna energia była tak ogromna, że nie miałem wyjścia, musiałem ich czymś zająć.
Zorganizował Pan im warsztaty plastyczne?
Warsztaty, to za dużo powiedziane. Dzieciaki mają u mnie swój kącik. I jeśli mają ochotę pomalować czy porysować, to tu jest ich miejsce. Oczywiście te zajęcia są dobrowolne i nie pobieram za nie żadnych pieniędzy. Nie ma również jakiś określonych godzin. Ja pojawiam się w mojej pracowni o bardzo różnych porach. Ale jedno jest pewne, kiedy tylko tu przychodzę, momentalnie otwierają się u mnie drzwi i do mojej pracowni wchodzą dzieciaki.
Takie wizyty nie przeszkadzają Panu w pracy?
Jasne, że czasami trochę tak. Ale wie Pan, tu już nie chodzi tylko o malowanie, o warsztaty, czy o sztukę. Te dzieciaki przychodzą do mnie i opowiadają mi bardzo intymne historie ze swojego życia i ich rodzin. Te historie są bardzo często nasączone brutalnością i przemocą. To zaufanie, którym mnie obdarzają, jest naprawdę bardzo ujmujące. Ja się o nic nie dopytuję, nie naciskam, one mają po prostu taką potrzebę wygadania się. I jak ja mogę kazać takim dzieciakom wyjść z mojej pracowni?
To są dzieci z okolicznych kamienic czy całej Oruni?
Raczej z okolicy, gdzie pracuje. Nimi często nikt się nie interesuje. I później się dziwimy, że wchodzą one w historie typu złodziejstwo czy rozboje. Kto ma im pokazać inny świat, inny sposób na życie? Mam nadzieję, że ich wizyty w mojej pracowni, choć trochę otwierają dla nich taką właśnie nową sferę. Dzieciaki widzą, że można żyć inaczej, że nie zawsze musi być tak samo.
Czy to prawda, że chce Pan również zmieniać sam wygląd Oruni?
Mam kilka takich pomysłów. W tej sprawie toczą się już rozmowy z miastem. Bardzo pomaga mi również pan Michał Wdowiak, (kierownik Biura Obsługi Mieszkańców nr 4 – przyp. red.). Myślę, że już w najbliższe lato z czymś na Oruni wystartujemy.
Z czym konkretnie?
Chodzą mi po głowie muralesy, którymi można przyozdobić niektóre miejsca na Oruni. Jak one będą konkretnie wyglądać i w jakich miejscach się znajdą, jeszcze nie wiem. Ale widzę wiele takich punktów, ot chociażby podwórka przy Trakcie św. Wojciecha. Tam znalazłem kilka interesujących nisz. One aż się proszą, aby coś z nimi zrobić.
Jakiś czas temu pisaliśmy o pomyśle muralesów na Oruni i choć wiele naszych czytelników popierało taki pomysł, to było też sporo głosów przeciwnych. Argumentowano m.in., że takie rozwiązania nie pasują do historycznej zabudowy Oruni. Według Pana pasują?
Ależ ja doskonale rozumiem te argumenty. To jest bardzo delikatna materia. To nie jest malarstwo sztalugowe, forma sztuki, gdzie sam tworzę swój klimat i przekaz. To jest wejście w przestrzeń miejską, a ta jak wiadomo należy do nas wszystkich. Artysta nie powinien więc robić „coś dla siebie”. Taki murales powinien jakoś obrazować dzielnicę, powinien się w nią wkomponowywać. Więc taka ingerencja powinna być bardzo delikatna.
Czy robił Pan już takie muralesy w innych częściach Gdańska?
Tak, na placu Wybickiego. Na jednym ze sklepów wykonałem tam murales z okazji festiwalu „Grassomania”. Nazwałem moją pracę: „Żyję tu i odchodzę”. Nazwa dość symboliczna i opisująca również moje doświadczenia. Bo właśnie w tym miejscu przyszło mi żyć, no a później przeniosłem już się gdzie indziej. Chciałem, aby murales ten oddał klimat tej okolicy. To czy mi się to udało muszą już jednak ocenić inni.
Bardzo dziękuję za rozmowę