Kiedyś byłam „tambylcem” i mieszkałam w przeciwległym kącie miasta. Dokładniej mówiąc na Przymorzu. No więc żyłam tam sobie od urodzenia w betonowym bloku, do plaży miałam 10 minut spacerem, a główna ulica osiedla porastała sukcesywnie bankami i hipermarketami... Mam nadzieję, że tamtejszym złodziejom, dobrze jeździ się na moich czterech rowerach konsekwentnie zawijanych z piwnicy;p Z dużą regularnością spuszczano nam także benzynę z samochodu...
Orunia była mi znana jedynie z rzadkich przejazdów Traktem, czy raczej jeszcze wtedy ulicą Jedności robotniczej;-) Pewnie, obijało się czasem o uszy, że Orunia to krzyżówka Harlemu z brazylijskimi Favelami, gdybyśmy mieli szukać odwołań do reputacji dzielnic światowych...
Kiedy zapadła decyzja o kupnie mieszkania właśnie tutaj, zostaliśmy wystawieni pod pręgierz dobrych rad, a przede wszystkim przestróg:
- skończycie z kosą w plecach,
- nie wypuszczajcie dziecka samego na podwórko!
- Ta stara rudera zawali się, grzebiąc was pod gruzami!
- Matko Boska, dziecko – nie takiego życia dla ciebie chciałam!
- Stawiajcie coś ciężkiego na toalecie, żeby nie wylazły tamtędy szczury!
- Przyjdzie znowu powódź i was zaleje...
Pomyślałam wtedy, że yyyy w życiu zdarzają się gorsze rzeczy od tych wyżej wymienionych ;p Tradycyjnie się uparłam i postawiłam na swoim. Czemu? Z prozaicznego powodu. Otóż rynek mieszkaniowy na Oruni, właśnie ze względu na jej złą sławę, jest atrakcyjny w porównaniu z innymi dzielnicami miasta.
No więc przybyłam! Na początku faktycznie przemykałam chyłkiem do sklepu, by ewentualne strzały znikąd, nie pozbawiły mnie marnego żywota. Młodego prowadzałam za rękę, by czający się za rogiem kidnaperzy nie porwali go do nielegalnej adopcji, bądź co gorsza – na organy... Nabyłam również kota, by odstraszał potencjalne szczury. Słowem – zgotowałam sobie niezłą paranoję!
Jako, że jednak paranoja leży w średniej zgodzie z moja naturą, postanowiłam z „tambylca”, stać się tubylcem. Od razu okazało się, że zataczający się sąsiad, jest bardzo przyjaznym i uczynnym człowiekiem. Mało tego, że takich miłych i życzliwych jest wkoło znacznie więcej. Wyszło też na jaw, że przesympatyczne panie ekspedientki z pawilonów na Związkowej gotowe są spełnić wszystkie moje konsumenckie marzenia, bez potrzeby jeżdżenia do odległych sklepów.
Junior wreszcie nie ma problemu z tym, żeby któregoś z kolegów wyciągnąć na podwórko, bo zawsze jakieś dzieciaki latają pod domem.
Istnieje także duża szansa, że wspomniana „rudera”, prawdopodobnie jednak się nie zawali z powodu prężnie działającej wspólnoty. Dobra komunikacja sprawia, że w pół godziny jestem w stanie dostać się, w prawie każdy punkt miasta.
Park, dużo zieleni, malownicze ciche uliczki – to wszystko sprawiło, nie wyobrażam już sobie mieszkania gdzie indziej...
A w moim starym bloku na Przymorzu, właśnie zawaliły się ściany piwnic. Wszak żywotność wielkopłytowych budowli była szacowana na 30 lat....