Bardzo dobrze żyje mi się bez tv. Sprzęt stoi sobie (czyli nie plazma) zakurzony w piwnicy i czeka. Mam nadzieję, że się nie doczeka podłączenia, bo o ile na początku było jakoś tak niemrawo czasem w domu bez jazgoczącego pudełka, to teraz cieszę się, że mnie nie otumania.
Zgubny wpływ jednak i mnie dosięga ostatecznie. Jak tylko pojawiamy się u znajomych, cała moja pozbawiona na codzień migoczących gdzieś w tle ruchomych obrazów rodzina siedzi jak zahipnotyzowana. Nie ważne, czy nadawane sa akurat seksualne teledyski, opowieści o krokodylach i susłach, gadające głowy, pogoda, czy kolejny odcinek zupełnie nieznanego serialu - zahipnotyzowani jesteśmy absolutnie i bez wyjątku, wypadając w ogóle z relacji z gospodarzami.
I, co ważne, gdy już wychodzimy nie mogę się oprzeć wrażeniu, że się za mało naoglądałam, że mogłabym tak siedzieć godzinami i się wpatrywać w te migoczące cudowności. I jeszcze dwa dni temu myślałam, że jedyne, czego mi żal, to oglądanie wiadomości, ale uratował mnie pan Lepper i jego wybaczenie PKW... cieszę się, że nie muszę tego oglądać.