Godzina szesnasta, minut dwadzieścia. Pora wyjść do domu. W biurze stopni Celsjusza 25, na zewnątrz podobno 30-pare.
Trudno, trudno…
16:20 Pierwsze buchnięcie ciepła. Uff, jak gorąco. Przekraczam teren firmy. Rozglądam się: lewo, prawo, jeszcze raz lewo. Widzę niedaleko działkowiczów. Rety, nie mogą poczekać do jutra? I pomyśleć, że i ja chciałam dziś kopać ziemniaki.
16:25 lewo, prawo, lewo, dla bezpieczeństwa prawo (ulica jest szersza niż poprzednia). Idę żwawym, ale nie męczącym krokiem. Mijają mnie samochody, wśród nich gostek w ciemnym niskim aucie, i tak dziwnie, nie z lewej, nie z prawej strony siedzi, ale tak jakoś… pośrodku. Przynajmniej tak wyglądało – dokładnie się nie przyjrzałam bo szybko jechał.
Nic to. Idę dalej. Na przystanku tylko jedna osoba. Starsza pani, siedzi na krawężniku, trzyma w garści małą, czarną torebkę. Taką małą, że nie wiem co się w niej mogło mieścić – pół paszki papierosów? OK, nie wnikam.
Ja nie czekam. Wolę iść niż stać.
16:30 Ależ mi ciężko… puff… to był naprawdę trudny dzień. Ledwo człapię. Chce mi się pić, ale nic to.
16:35 Dzieciaki bezmyślnie przebiegają przez ulicę. Chciałoby się krzyknąć: Dzieci! Lewo, prawo… ale siły już brak. O, jest rowerzysta. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Pewnie dopiero co wyskoczył z Motławy. Pot się ze mnie leje, wachluję ubraniem (co to był za pomysł żeby dziś ubierać długie spodnie…?).
16:40 Już bliżej niż dalej. W normalnych warunkach przyspieszam – dzisiaj zwalniam. Nie mam czym oddychać. Ciężko jest, na dodatek dźwigam sweter, który miał mi się przydać rano, w drodze do pracy i torebkę wypełnioną różnymi rzeczami, w tym parasolką i kanapkami sprzed kilku dni.
Przejechał autobus. Po twarzach ludzi wnioskuję że klimatyzacja nie działa albo jest za słaba. Współczuję im – rano jechałam do pracy autobusem to było mi ciężko. Co dopiero teraz…
16:45 Powolutku zbliżam się do mieszkania. Jeszcze sąsiad półnagi mi mignął przed oczyma. Przyspieszyłam kroku. Nie, nie z powodu sąsiada. Przyspieszyłam bo przyszło mi na myśl ze w mieszkaniu jest chłodniej.
16:50 I tak było.
Chwilę później byłam już po zimnej kawie (moja specjalność) i jeszcze przed gorącym obiadem (chyba nie byłam aż tak przegrzana bo zjadłam go migusiem, tuż po zrobieniu, parząc sobie podniebienie).
I tak po ciężkim, jakże pracowitym dniu trafiłam do domu gdzie spędzam resztę dnia – gotując, piorąc, odkurzając… i pisząc mojego pierwszego bloga.