Używamy cookies i podobnych technologii m.in. w celach: świadczenia usług, reklamy, statystyk. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia. Szczegóły znajdziesz w Regulaminie.

Rozumiem

Czwartek, 28/03/2024

Portal dzielnic: Orunia Dolna, Orunia Górna, Lipce, Św. Wojciech, Olszynka, Ujeścisko

menu menu menu menu menu

REKLAMA

Gram, jak życie pozwoli

 5 dodane: 12:23, 15/06/14Artykuł Czytelnika

tagi:

Publikujemy pierwszą część wywiadu z 67-letnim Stanisławem Kujawskim, akordeonistą, uczniem oruńskiej szkoły muzycznej, mechanikiem samochodowym z wykształcenia, emerytowanym wojskowym w stopniu majora. Wieloletnim kierownikiem Wojskowego Liceum Muzycznego w Gdańsku przy ulicy Łąkowej. Szkoła dziś już nie istnieje.

Gram, jak życie pozwoli
Gram, jak życie pozwoli
Fot. Sylwia Sadowska

Fotografia 1 z 5

Rozmawiamy o dawnej Oruni i nauce w szkole muzycznej. Profesorze akordeonu, panu Pilcu, amatorze smalcu z cebulą i oruńskich pociągów. Zielonych nysach, interwencji zbrojnej w Czechosłowacji, karierze muzycznej i wojskowej. O rękach akordeonisty i nosidłach do wody. Jedziemy szóstką na gapę. Idziemy do kina Kosmos i do domu kultury, na koncert Czerwonych Gitar. Jesteśmy w gościach na Sandomierskiej, w okolicy papowni. Tam będzie przygoda z zieloną skarpetką. Pomówimy o bezpieczeństwie, Meksyku, języku polskim i powojennej pedagogice. Zapolujemy na szczupaki w Kanale Radunii.


Rozmówców jest dwóch: pan Stanisław i jego niemieckiej produkcji akordeon. Piękny, czrano-srebrny Weltmeister.

Pytania zadaje Sylwia Sadowska, uczestniczka warsztatów dziennikarskich w ramach projektu „Historie po Oruńsku”

Sylwia Sadowska - Uporządkujmy: pierwsze szlify muzyczne odbierał Pan w kółku muzycznym na starym Chełmie, potem w oruńskiej szkole muzycznej?
Stanisław Kujawski: (Gra na akordeonie.)

Pięknie brzmi… Tylko tak: ja nie skończyłem szkoły na Oruni, tylko trzy lata chodziłem. Bo później poszedłem do technikum samochodowego i mama powiedziała: stop z piłką nożną, bo ja jeszcze w Lechii grałem, stop z akordeonem, ty się weź za naukę teraz. I wziąłem się za naukę.

Czyli rodzice uważali, że muzykowanie jest bez przyszłości?
Mama powiedziała, że tyle co muzykantów zna, to każdy miał problemy. To znaczy się z rodziną, z pijaństwem, ze wszystkim. No i oczywiście zawsze chodził goły i wesoły.

A dziś miałby Pan karierę?
A nie, nie… absolutnie. Z tego bym się nie utrzymał….Później dokończyłem szkołę muzyczną, ale już we Wrzeszczu.
Teraz mało gram. Wcześniej w Domu Seniora na Polanki, później na Chełmie. Ja sobie gram tylko to, co lubię i to, co ludzie lubią: u cioci na imieninach, na ognisku… (gra weselną przyśpiewkę). Z wprawy wyszedłem. Mało ćwiczę. (Pan Stanisław pokazuje wystający podbródek akordeonisty, śmieje się. Zastanawiam się, skąd u niego ten podbródek. Chyba nie od tego, że mało gra...).

A Orunia?
Z Orunią to było tak: ja jestem z Siedlec. Z Orunią łączyło mnie to, że chodziłem tu trzy lata do szkoły na Gościnnej. Jeździłem szóstką, oglądałem te wszystkie mijanki, a później po technikum, zanim poszedłem do wojska, to był rok 1968, pracowałem w GPTB na Oruni. Tam jest teraz straż pożarna i WKU. Na kanale pracowałem, jako mechanik samochodowy. Myśmy naprawiali wszystkie te samochody, co w latach 70’tych ludzie budowali tu na Oruni bloki.

Pan nie tylko się uczył, ale i pracował na Oruni?
W 68, skończyłem maturę i zaraz poszedłem do pracy. I w 69 taki incydent był. Myśmy przemalowywali na zielono samochody, co miały na interwencję do Czechosłowacji jechać. Malowaliśmy im z tyłu znaki rozpoznawcze. Np. pierwsza dywizja miała spadochrony, inna tygrysa. Te wszystkie nasze samochody z budowy osiedli na dzisiejszej Górnej Oruni były zarekwirowane dla wojska na Czechosłowację. Tylko dobrze, że nie pojechały. Wtedy przez nasz zakład dużo wojskowych się przewijało. Z takim jednym porucznikiem, nazwiska już nie pamiętam, żeśmy się zgadali i on mówi tak: szkołę masz, maturę masz, co ty będziesz się w tym kanale tu pieprzył. Brudny ciągle. Idź do szkoły oficerskiej. I tak to się zaczęło.

Kariera wojskowa?
Nie poszedłem od razu do szkoły oficerskiej. Najpierw poszedłem na półtora roku do marynarki wojennej do Ustki. Stamtąd wyszedłem do szkoły oficerskiej do Gdyni, potem do Piły, do Torunia i, ostatecznie, do Gdańska. I tak to było. Dostałem w wojsku w kość (uśmiecha się). Miałem wtedy 21 lat. Kawalerem byłem. W wojsku 31 lat. To były czasy! Codzienna musztra, warunki spartańskie, zimna woda. Dzisiejszym chłopakom, to by się przydało… Osiągnąłem stopień majora. 20 lat byłem kierownikiem w jedynej wtedy w Polsce szkole, która kształciła muzyków wojskowych. Na Łąkowej. Dziś już jej nie ma. A akordeon to jest taki tam sobie… dodatkowy (gra).

Gry na akordeonie uczył się Pan na Oruni. Jak wyglądała wtedy nauka w szkole muzycznej?
A normalnie, pewnie jak i dzisiaj. Zapisywało się do szkoły. Ja już byłem po ognisku muzycznym na starym Chełmie. Rodzice mnie tam posłali za 150 zł miesięcznie. Ono się rozpadło. Rodzice chcieli, żebym grał dalej, ojciec zwłaszcza i przyszedłem tutaj.

No to jak to było z tą Orunią?

W 57 roku poszedłem do komunii. Rodzice kupili mi wtedy w prezencie mój pierwszy akordeon, taki czerwony i długopis Stella, i czekoladki. (Uśmiecha się.) Ten akordeon mam do dziś w domu. Zdezelowany jest, ale jeszcze coś tam pogra. Dostałem instrument i wtedy zacząłem się uczyć. Gram ponad 50 lat. Mam 67.Czyli sporo. Gram i nie gram. Jak życie, rodzina i czas pozwoli. Gram, bo lubię.

Po tym jak ognisko się rozpadło, chciałem się uczyć gry dalej. Mama mówiła, że muszę mieć porządny zawód, więc poszedłem do zawodówki samochodowej na Sobieskiego. Ale na zawodówce się nie skończyło. Rodzice chcieli, żebym miał maturę, dlatego potem było technikum samochodowe. W sumie sześć lat nauki…Matura to było wtedy coś.
W tym czasie, po południu, dwa razy w tygodniu jeździłem do muzycznej na Gościnną. Z Siedlec tu było najbliżej. Za kolegą z podwórka jeździłem. On też na akordeon.

Coś więcej o nauce w szkole muzycznej Pan opowie?
Uczył mnie taki starszy pan, profesor Antoni Pilc. Spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu, popołudniami, od 16 do 19. Nauka była podzielona na część praktyczną i teorię muzyki. Szkoła była mieszana. Uczniów było dużo. Były klasy w większości żeńskie, np. fortepianu i klasy chłopięce, np. akordeon. Kiedyś akordeon był bardzo popularny. Dziś już nie tak (gra).

Gra praktyczna polegała na tym, że miało się lekcje indywidualnie, jeden na jeden z nauczycielem. Trwały one 30 minut. W tym czasie inny uczeń czekał pod klasą. Jeden wychodził, drugi wchodził, jak ktoś nie przyszedł, to profesor brał kolejnego ucznia. Zasada była taka: pierwsze 15 minut grało się to, co było zadane do domu i to była rozgrzewka, a następne 15 minut profesor uczył nowego materiału, który był potem do ćwiczenia w domu. I tak w kółko.

Pan Pilc zawsze przychodził i mówił: no zagraj co tam miałeś do nauczenia się w domu. Ja grałem, a on w tym czasie wyciągał sobie chleb ze smalcem, taki sam, jak mój ojciec brał do stoczni. Ale pachniało! (Śmieje się.) Wtedy tak się jadło. To był chleb z cebulą, zawiązany w gazetę. Bo wtedy nie było papieru śniadaniowego, czy jakiejś tam folii. Wyciągał ten chleb z gazety, otwierał sobie okno, wychylał się i jadł oglądając pociągi. A Stasiu miał tam sobie ćwiczyć (Śmiech).

Czyli nie był specjalnie zainteresowany Panem?
A… on miał tam sporo tych dzieciaków… Pierwsza cześć lekcji, to tak słuchał jednym uchem, ale zawsze czujnie. Surowy był. Nigdy nie pochwalił. Jak się źle grało, to kurczę… krzyczał, narzekał, marudził trochę. Zawsze miał w swoim notesie zapisane, co tam kto miał zadane. Ocen nie było, ale trzeba było umieć. Zresztą rodzice też gonili. Pytali co tam do nauczenia się miało. Miałem grać dobrze, więc musiałem ćwiczyć.

No więc pierwszą część lekcji profesor jadł, oglądał pociągi czy tam czytał gazetę, nie interesował się wiele. Po 15 minutach siadał i uczył mnie czegoś nowego. I tak krok po kroku. Nigdy nie poszedł dalej dopóki nie umiałem. Dlatego jeden ćwiczył np. sonatinę, dwa tygodnie, a drugi miesiąc. A jeszcze w piłkę grałem. Bardzo lubiłem w piłkę grać. W Lechii byłem. W samochodówce się uczyłem w tym czasie jeszcze, więc różnie było z tą nauką… (Śmiech, puentująca przygrywka na akordeonie). A i rodzice do roboty w domu gonili.

Uczestniczył Pan w obowiązkach domowych?
Na działce musiałem pracować. Moim zadaniem było zawsze napełnić wodą dwie beczki. Nie było wtedy wodociągów. Schodziłem z górki do strumyka. Ciężka praca to była. 5,6 kursów po ok. 100 metrów. Z powrotem pod górkę. Mówiłem, że wody nosić nie mogę, bo mnie ręce bolą i na akordeonie grać nie mogę. To rodzice pojechali na wieś do Zawidza (okolice Sierpca), skąd pochodzili i zorganizowali mi nosidła do wody. Takie przedwojenne. (Śmiech). Cały ciężar wody nosiłem na barkach. Ręce były oszczędzone. Ulgi nie było! Z resztą do dziś pracuję zawsze w rękawiczkach. Na tej samej działce od 58at.

No dobrze, a jak wyglądała nauka teorii w muzycznej?
To były zajęcia zbiorowe we wspólnej sali. Solfeżu, śpiewu z nut, pisania uczyliśmy się razem, wszystkie instrumenty. Pamiętam, pisaliśmy za siebie sprawdziany. (Śmiech).Wtedy takiego rygoru nie było, ale dyscyplina tak. Profesorowie byli sumienni i solidni. Fajno było…

Ma pan z tych trzech lat nauki w szkole jakieś świadectwa?
Gdzie one są….
(Odpowiada mi akordeon. Domyślam się, że zaginęły. Śmiejemy się.)

I jeździł Pan tramwajem z tym akordeonem?

A nie… akordeon był na miejscu. Do szkoły jeździło się tylko z nutami. Jeździłem na Orunię szóstką. Przy kościele była pętla. Na niej tramwaj skręcał i tym samym torem wracał. Były mijanki. Pierwsza przy Adrii, druga przy Sandomierskiej, trzecia chyba już w Gdańsku. Jeździło się tramwajami typu Bergman. Były dwa wagony, w każdym konduktor. Miał torbę z biletami, przecinak i sprzedawał bilety. Z czasem jednego konduktora zlikwidowali. To się wtedy na gapę jeździło oszczędzając pieniądze z biletów. Jak się jechało na plażę, to żeśmy się tak ganiali. Konduktor do pierwszego wagonu, my do drugiego i tak w kółko do celu. (Śmiech.)

Jeździł Pan na winogrona?
Oczywiście. (Śmiech)

Ma Pan jakieś zdjęcia z Oruni?

Tak, jedno z Sandomierskiej. Tylko, że tam guzik widać. To zdjęcie z okolicy papowni. Mama, ojciec, ja z siostrą. Jeszcze tata z tyłu zapisał: Łorunia 1957 rok. (Śmiech). Kiedyś tak mówili. Nie Olek, tylko Łolek. Jak poszedłem do pierwszej klasy podstawówki na Osieku, to na lekcji odmienialiśmy rzeczowniki, powiedziałem wtedy „łokno”. Pani mi zwróciła uwagę, że się tak nie mówi. Dzieciaki mnie wyśmiały i przezywały „pan łokno”. Poszedłem do domu i mówię do taty, że się nie mówi „łokno”, bo to źle.

Powiedziałem tak w klasie i teraz się dzieciaki się ze mnie śmieją. Wiesz, co ojciec zrobił? Poszedł do szkoły, zaczaił się i po lekcjach zrobił z Zygfrydem, który mi najbardziej dokuczał porządek. Taka była wtedy pedagogika. Dziś poszedłby za to siedzieć. (Śmiejemy się).

 

Za tydzień opublikujemy drugą część wywiadu z panem Stanisławem.

Niniejszy artykuł powstał w ramach cyklu "Historie po Oruńsku". Projekt dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Organizatorzy: Gdański Archipelag Kultury, Gdańska Fundacja Innowacji Społecznej
Partnerzy: Dom Sąsiedzki – Gościnna Przystań, Rada Osiedla Orunia –Św. Wojciech – Lipce Patronat Medialny: Moja Orunia, Radio Gdańsk, Trojmiasto.pl

Galeria artykułu

Gram, jak życie pozwoli

Gram, jak życie...

1957, Siedlce. Procesja Bożego Ciała. Pan Stanisław trzeci od prawej.

1957, Siedlce....

1969, pożegnanie przed wojskiem. Pan Stanisław drugi od prawej

1969,...

1988, absolwenci Muzycznego Liceum Wojskowego. Pan Stanisław pierwszy od prawej (na dole)

1988,...

1993 rok, Klasztorna Górka. Biskup polowy Leszek Głódź. Pan Stanisław (zielony beret)

1993 rok,...

+ Dodaj komentarz (-) Anuluj

Komentarze (0)

Uwaga! Jeśli chcesz aby przy komentarzu pojawiła się nazwa użytkownika musisz być zalogowany. Jeśli nie masz jeszcze konta - zarejestruj się.

Proszę odczytaj kod potwierdzający z obrazka i wpisz w pole poniżej. Wielkość liter nie ma znaczenia. Jeśli masz problem z odczytaniem kodu, wczytaj nny obrazek

REKLAMA

REKLAMA