Krzyki pod oknem
- Większość czasu spędzaliśmy na boisku szkolnym na „Siódemce”, bądź też na ławce przed blokiem. Boisko jest poza zasięgiem oczu rodziców i sąsiadów, więc tam było bezpiecznie.
Boisko i park. Wtedy nie mieliśmy telefonów komórkowych, nie mieliśmy SMSów, więc wiadomo było, że trzeba iść tam, żeby kogoś spotkać. Więc stało się pod oknami i krzyczało – wyjdzie Jarek?!
Jak padały deszcze to siedzieliśmy na klatkach, ale też pod klatką schodową, pod daszkiem. Zachowywaliśmy się dość głośno, jak to dzieciaki, więc sąsiedzi nas przeganiali. Też nam się zdarzało smarować po murach, więc to też przeszkadzało. I takie było życie na blokowisku.
Bravo Girl vs piłka
- Głównie siedzieliśmy. Jeszcze wtedy byliśmy w takim wieku, że łatwo było kogoś namówić do gry w piłkę, czy w koszykówkę, to wtedy tak. Dziewczyny się raczej przyglądały, niektóre decydowały się na grę, a raczej się przyglądały i omawiały swoje sprawy przy „Bravo Girl”, czy co wtedy było na topie, a my sobie graliśmy. To była totalna amatorka, kto z kim, za każdym razem na bieżąco była inna drużyna i sobie graliśmy.
Żużel to dla bab
- Na Lechię się jeździło zawsze. Jeszcze u nas towarzystwo było tak mniej więcej podzielone, część jeździła na żużel - na GKS, a ja z kolegami na Lechię. Były też takie żarty, że żużel to sport dla dziewczyn, bo tam się nic nie dzieje, a tutaj piłka nożna jest prawdziwym sportem. Na Lechię zacząłem jeździć jak miałem 14 lat, w tajemnicy przed rodzicami, bo też tak wierzyłem, że na stadion jak tylko pójdę, to na pewno jakaś awantura zaraz będzie. Takie opinie były o stadionach.
Wrogi sektor
- Zobaczyliśmy w gazecie, że jest mecz pucharowy Lechii Gdańsk, która wtedy grała w drugiej lidze, z Wisłą Kraków, która była wtedy mistrzem Polski, więc to była taka zachęta, by pójść obejrzeć mistrza Polski. Gdy weszliśmy na stadion, kupiliśmy sobie bilety, okazało się, że trafiliśmy do sektora, gdzie wszyscy krzyczeli Wisła Kraków. Pierwsze nasze wrażenie – nie wiedząc nic w ogóle na ten temat – było takie, że zaraz nas zabiją, jak się zorientują, że jesteśmy z Gdańska, bo pomyliliśmy sektory.
Dopiero potem okazało się, że istnieje jednak coś takiego jak zgoda między kibicami. Wisła z Lechią ma zgodę i dlatego kibicuje się obu drużynom. I to był taki nasz pierwszy mecz i od tamtej pory już prawie tak regularnie zaczęło się jeździć.
Jak miałem 14 lat to może niekoniecznie, bo był problem z kasą na bilety. Czasem się przeskoczyło gdzieś przez płot, bo wtedy jeszcze były takie możliwości, a potem się przekupowało ochroniarzy - się zrzucaliśmy po parę złotych i nas wpuszczali. Tak że wtedy się jeździło już regularnie.
Smarowanie po ścianach
- Zdarzało się. Jak każdy gdzieś tam smarował "Lechia Gdańsk" na klatkach. To było wszędzie napisane, sąsiedzi wiedzieli kto to, ale machali ręką, nikt nic z tym nie robił.
Różne rzeczy się pisało na drużynę zza miedzy - na Arkę to bardzo szeroki wachlarz wulgaryzmów się wypisywało. To już nie na klatce... jak pojechaliśmy ze szkołą do Gdyni na jakąś wycieczkę, zasmarowaliśmy cały autobus w takich hasłach.
Dyskoteka u księdza
- Był KOS na Górnej Oruni, taki - nie wiem – klub osiedlowy. Tam jakieś dyskoteki były organizowane, ale to wielkie słowo. No i na salkach u księży – jak to u księży, 19-ta i koniec dyskoteki. Ale wszyscy tam chodzili. Niewiele było tych imprez, więc jak już się jakaś pojawiała, to wszyscy tam się zjawiali.
No średnie to było, ktoś tam głośno puszczał muzykę, z Winampa najczęściej, jakiś kolorofon działał i to była cała dyskoteka. Wszyscy w zasadzie na zewnątrz stali z papierosami, ukrywając się przed księżmi. Zawsze ktoś stał na czatach i patrzył, czy ksiądz się nie zbliża.
A większość tych, to byli ministranci. Cała okolica tutaj, to byli ministranci. Większość tych złodziei tutaj z okolicy też była ministrantami – wyglądało śmiesznie, jak wiedziałem jak zarabiają pieniądze, a potem widząc ich w niedzielę w kościele w komży... no wyglądało to zabawnie. Księży, którzy byli w tamtych czasach, już nawet nie ma, oni się zmieniają co kilka lat...
Później to jakieś domówki pierwsze u kolegi, który miał już osiemnaście lat. Alkohol jakiś pierwszy już się tam pojawiał, pokątnie wypity, jedno piwo na czterech. To był wielki stres przed przyjściem do domu, czy rodzice zauważą, czy nie. Nie zdarzało się, by zauważyli. Nie mieliśmy kasy przede wszystkim, wypiło się dwa piwa na kilka osób, każdy sobie odlał do szklanki i to była wielka impreza, nie? Tak że jakoś nie szaleliśmy z tym.
(Nie)grzeczna dzielnica...
- No później niektórzy zaczęli szaleć, dlatego tutaj się te drogi porozchodziły, bo część osób poszło w jakieś narkotyki i część w złodziejstwo, jak to na Oruni. Jak się nie chciało w tym siedzieć, to trzeba było sobie znaleźć swoją drogę i dlatego, no... z wieloma kolegami straciłem wtedy kontakt. Bo oni się zaczęli trochę inaczej bawić, niż ja się chciałem bawić.
Oni wtedy mieli swoje sprawy, ja miałem swoje sprawy. Spotykaliśmy się na ulicy - jak się spotkaliśmy, dalej byliśmy kolegami, tylko już nie spędzaliśmy czasu razem, no bo ten czas spędzaliśmy nieco inaczej.
W mordę od dawnych znajomych?
- Tutaj? Nie, nie. Nie było takiej możliwości. Na Oruni były takie trzy ekipy zawsze. Jedna z Rejtana i okolic, druga z Sandomierskiej i trzecia tutaj i tam jeszcze za torami - od Wryczy chłopaki. Te trzy grupy się gdzieś tam zwalczały, ale dopóki się z nimi nie wchodziło w żadne interesy, to nie było żadnych problemów.
Ja znałem ich wszystkich, bo jedna ekipa to jest ekipa, z którą chodziłem do szkoły podstawowej, druga - to się z nimi wychowywałem, trzecią poznałem na siłowni, więc znałem wszystkich na tyle, by porozmawiać, jak się spotkamy na ulicy, przywitać się i powiedzieć sobie „na razie, cześć, do zobaczenia”. Tak że nigdy nie miałem żadnych problemów tutaj na Oruni. No, ale jak ktoś wchodził w jakieś dziwne problemy, no to później musiał się ukrywać w niektórych jej częściach. Wiadomo – konkurencja nie śpi.
A zdarzało się, że tu chłopaki do siebie strzelali na Oruni, ale to już dawne czasy. Przełom 1999-2000, to jeszcze zdarzały się jakieś awantury. Teraz jest spokojnie.