Samorząd? Pan żartuje...

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2010-11-19 15:22:00

Kilkuzdaniowe ulotki i nic niemówiące plakaty, wiele obietnic i narzekań, idei i pomysłów jak na lekarstwo – wybory samorządowe już blisko. W ostatnim dniu kampanii postanowiliśmy przedstawić dużo bardziej „niepoprawny politycznie” obraz naszej rzeczywistości.

Opowiada o nim Krzysztof Kosik, członek pierwszej Rady Miasta Gdańska po 89 roku. Obecnie nie kandyduje. Mieszka na Oruni. Tu prowadzi swój interes – zarządza niewielkim hotelem przy ulicy Gościnnej.
Przez niektórych odsądzany jest od czci i wiary, przez innych postrzegany jako „facet z jajami”.

O zawiści niektórych, „Panu na włościach”, pierwszej Radzie Miasta, destrukcji samorządności, jednomandatowych okręgach wyborczych, autobusach z radnymi na Orunię, lokalnym patriotyzmie i polityce „Made in Orunia” opowiada Krzysztof Kosik.

Czemu wielu oruniaków tak Pana nie lubi?
Nie jest lubiany człowiek, który wychodzi z pewnego środowiska i wyrasta ponad nie. Rozumiem problemy siermiężnej dzielnicy Orunia, ale czepianie się garbatego, że ma proste dzieci, wykracza poza pewien poziom przyzwoitości. Moim nieszczęściem było to, że będąc przez pewien czas w Ameryce, a w Polsce pracując jako rolnik, po prostu się dorobiłem. W 89 roku wybudowałem swój dom. Więc w momencie, kiedy zostałem radnym, większość mieszkańców Oruni zaczęła kalkulować. To były prymitywne skojarzenia na zasadzie: Aha, Kosik ma dom, jest radnym, dorwał się do koryta, nachapał się i sobie go wybudował.

Tu nie tylko o dom chodzi. Według krążących o Panu plotek, posiada Pan całkiem sporo posiadłości na dzielnicy.
Tak słyszałem te bzdury. Że mam mieszkanie na Dworcowej, plac, na którym stoi zespół pawilonów i jeszcze sklep za torami. Podeszła kiedyś do mnie kobieta, która powiedziała mi wprost: "Nie będę na Pana głosować, bo wygonił Pan policję z Gościnnej, po to aby dobudować sobie kolejny fragment hotelu". Straszne głupoty.

A może mieszkańcy uważają po prostu, że Pan był kiepskim radnym?
Proszę mi pokazać radnego z Oruni, który zrobił tyle dla tej dzielnicy. Nie uda się to Panu. Z tej prostej przyczyny, że ja byłem, jestem i będę związany emocjonalnie z tą dzielnicą. I zrobiłem cholernie sporo dla Oruni.

Mieszkańcy nie wybrali jednak Pana na drugą kadencję do Rady Miasta...
Pamiętam taki film, który ukazał się przed wyborami w telewizji Sky Orunia. Najpierw ujęcia z cyklu: „Jak mieszkają Oruniacy” – slumsy, oberwane klatki, no jeden syf i brud. I nagle najazd na mój dom i komentarz: „A tak mieszka radny miasta, Krzysztof Kosik”. Piękne prawda? Ale wie Pan co, może jakaś tam część mieszkańców Oruni chce kogoś adekwatnego do ich poziomu. To wtedy mieli rację, że mnie nie wybrali. Bo ja nie stałem w klatkach pijany i nikomu nic nie ukradłem.

Pan nie ma sobie nic do zarzucenia?
Jeżeli chodzi o kampanię? Mam. Być może byłem za bardzo zadufany w sobie. Wiedziałem, ile zrobiłem dla tej dzielnicy i myślałem, że to wystarczy. Nie drukowałem żadnych ulotek, kampanię po prostu zawaliłem.

Zasiadał Pan w pierwszej Radzie Miasta Gdańska. Też większość decyzji była podejmowana wówczas z klucza partyjnego?
Pan chyba żartuje. W radzie zasiadało wtedy 60 radnych. 59 osób reprezentowało Komitet Obywatelski „Solidarność”. Jedynym człowiekiem, który nie wszedł jako radny KOS, był piekarz Andrzej Szydłowski.

A więc nie było tak naprawdę opozycji?
Bardzo ważne słowa padły na  uroczystości 20-lecia polskiej samorządności, która odbywała się jakiś czas temu w Teatrze Miejskim. Jacek Starościak, prezydent Gdańska z lat 90-91 mówił, że pierwsza rada w Gdańsku to była grupa zapaleńców, którym przyświecała jakaś idea. Spieraliśmy się, kłóciliśmy się, często sesje trwały do 11 w nocy. Ale byliśmy właśnie ideowcami. Przez pierwsze dwa lata pracowaliśmy za tzw. zupę. Nie braliśmy pieniędzy, przysługiwał nam talon na obiad. My nie przyszliśmy do rady miasta, po to aby zarabiać, tylko po to, aby coś zmieniać.

A teraz polityka samorządowa polega na czymś innym?
Przepraszam, jaka samorządowa? Gdańska rada to jest po prostu lustrzane odbicie wyborów do Sejmu. Upolitycznia nam się naród.

Czyli nie ma już samorządności w Polsce?
Oczywiście są ludzie, którzy wierzą w idee samorządności. Ale obecny system totalnie jej nie wspiera. Proszę spojrzeć na Orunię. Nóż się w kieszeni otwiera, kiedy słyszymy o 20-leciu demokracji, o możliwościach zgłaszania petycji przez mieszkańców, o realizacji tych wniosków przez władzę. Jeżeli tak, to do jasnej cholery dlaczego ta Orunia tak wygląda?

No właśnie, dlaczego tak wygląda?
System promuje ludzi, którzy w żadnym stopniu nie są związani emocjonalnie z terenem, w którym kandydują. O wszystkim decyduje klucz partyjny, układ jest wszystkim, wychylają się tylko populiści. No i kolejny niebezpieczny proceder. Funkcja radnego staje się powoli zawodem rodzinnym. To jest moje wielkie zdziwienie, gdy widzę kolegów, którzy przez 89 rokiem tyle mówili o idei samorządności, o współdecydowaniu ludzi o sobie. A teraz? Robią z funkcji radnego sposób na życie. Być może ci ludzi nie spełnili się w swoich zawodach i wiążą z funkcją samorządowca jakieś konkretne profity. Apanaże radnego nie są przecież już takie niskie. Nie mówię już o braku odpowiedzialności radnych przed mieszkańcami. Taki facet zostaje wybrany do rady i przez cztery lata może „obijać gruchę” i nikt mu „już nie skoczy”. Paranoja.

Jednomandatowe Okręgi Wyborcze mogły by poprawić tę sytuację?
Powinniśmy spróbować tego rozwiązania. Premier Tusk mówił kiedyś, że JOW-y są potrzebne i jego partia to wprowadzi. Że pozwoli to wyłaniać osoby, które lokalnie coś znaczą, coś sobą reprezentują. Obecny system nie promuje jednostek. Przykładem tej tezy może być postać profesora Andrzeja Januszajtisa. Jest człowiekiem znanym, lubianym, znającym historię, mającym wizję Gdańska. I zawsze przepada w wyborach samorządowych.
A w okręgu Śródmieście zdobywa po 2000 głosów. To i tak nie ma jednak szans z jakimiś „ludkami”, którzy zdobywają po 400, 500 głosów, ale są z nadania partyjnego. Czy to jest sprawiedliwe? Proszę sobie samemu odpowiedzieć na to pytanie.

Ale czy to nie jest tak, że z pozycji kanapy wszystko łatwo krytykować? Ktoś może Panu zarzucić rozgoryczenie, spowodowane tym, że nie dostał się Pan już później do Rady Miasta...
No można to odbierać jako rozgoryczenie. Ale ono nie wynika z tego, że Kosik nie został już później radnym. Wkurza mnie dzisiejszy układ. My byliśmy wtedy naiwni jako politycy, działaliśmy sercem, nie rozumem. Teraz politycy milczą, nie zabierają głosu w niewygodnych sprawach, boją się wyborców.

Na Oruni zawsze będzie tak wyglądać? Wybory nic nie zmienią?
Wie Pan przyjeżdżają do mojego skromnego hoteliku ludzie z całej Polski. I pytają: „Na Boga, dlaczego ta dzielnica tak wygląda?” Odpowiadam wtedy żartem, że być może władza chce mieć teren, gdzie kiedyś przyjedzie Spielberg i będzie mógł nakręcić film o realiach XIX wieku lub drugiej wojnie światowej. A tak na poważnie. Mówię o tym cały czas, powtórzę raz jeszcze. Trzeba łamać schematy. Trzeba pokazywać, że na Oruni ludzie chodzą na dwóch nogach, że na Oruni nie fruwają noże, że na Oruni można czuć się bezpiecznie, że na Oruni można zrobić biznes.

Kto ma to robić?
Wy dziennikarze, politycy, księża, ludzie, którzy mają tutaj swoje biznesy. Ale jak politycy mają to robić, jeśli nawet nie mieszkają na Oruni? Pierwsze co bym zrobił, to kupiłbym bilet radnym, wyczarterowałbym im autobus i przewiózł ich na Orunię.

I czemu miałaby służyć taka wycieczka?
Być może niektórzy z nich otworzyliby oczy na to, jak faktycznie wygląda „sukces” kilkunastu lat rządzenia określonych decydentów politycznych w Gdańsku. Może odpowiedzą sobie wtedy na następujące pytanie. Jak można doprowadzić do takiego stanu teren, który jest tak przepięknie położony między Żuławami a morenami? Jak można zaniedbać tak atrakcyjną, bogatą historycznie miejscowość?

To kto jest temu winien? Mieszkańcy, obecni politycy, Pan jako radny pierwszej kadencji?
Winni są wszyscy. Wina jest Kosika, że skoro jest taki mądry, to czemu nie zrobił sobie odpowiedniej kampanii i nie wszedł do rady, gdzie swoje pomysły mógł wcielać w życie. Winni są też mieszkańcy. Kiedyś sąsiad relacjonował mi spotkanie ze swoim kolegą. Pyta się oruniaka na kogo będzie głosował, a on odpowiada, że na gościa, który mieszka w Osowie. No czy ludzie mają rozum? Nie chcecie Kosika, fajnie. Ale na Boga, zagłosujcie na kogoś, kto tu mieszka, z kim będzie łatwo się spotkać. Komuś się będzie chciało zapieprzać na Osowę? A wie Pan jaka była odpowiedź na takie dictum? Nie głosuję na Kosika, bo ma dom. Bez komentarza.

Straszny czarny scenariusz Pan rysuje dla Oruni...
Są też i fajne sprawy, ale są to niestety wyjątki. Dobrze działa Dom Kultury. Choć on bardziej skupia się ogólnie na gdańszczanach, niż na potrzebach miejscowych. Ale i tak robi dobrą robotę. Ciekawą koncepcją jest Dom Sąsiedzki przy Salezjanach. Ale tutaj z kolei mamy jakiś serwilistyczny układ władz stowarzyszenia w stosunku do prezydenta Gdańska. Na zasadzie: nie będziemy nic mówić, bo prezydent się obrazi. A ja taką odwagę mam, proszę mi wierzyć. Prezydent nie jest nieomylny. Potrafię każdemu powiedzieć co myślę. Jestem zwykłym facetem z Oruni, nie wyintelektualizowanym gościem z Wrzeszcza. Jak trzeba, to potrafię uderzyć pięścią w stół.

Taki sposób działania chyba nie bardzo sprawdza się w Radzie Miasta...
Wie Pan, czasami trzeba walnąć pięścią w stół. Pamiętam jedną sytuacją z okresu kiedy byłem radnym. Na „Dziesiątce” zamiast boiska było klepisko. Ale miasto nie miało pieniędzy na doprowadzenie tego miejsca do porządnego stanu. Skrzyknęli się więc sami rodzice. Nawet dobrowolnie się opodatkowali. Te pieniądze pozwoliły na pierwsze prace w tym miejscu. Ale potrzeba było wsparcia finansowego miasta. Na komisji podniosłem tę sprawę. Mówię: „Panowie, jest taka i taka sprawa. Wiem, że nie ma pieniędzy, ale tu rodzice, inicjatywa oddolna, dobrowolne opodatkowanie, trzeba ich wesprzeć”. Odesłano mnie do Wydziału Edukacji, a tam mówią mi, że to należy do innego miejskiego resortu. Tam z kolei znów cofnięto mnie do „edukacji”. Wkurzyłem się na urzędników i krzyknąłem: „No k... Panowie z kogo tu robicie idiotę? Chcecie się ze mną bawić? Piłeczką waszą jestem?” To była krótka piłka. Szybko znalazł się odpowiedzialny wydział i znalazły się pieniądze na realizację tej inwestycji.

Skoro potrafi Pan tak działać na rzecz Oruni, to czemu Pan nie kandyduje?
Mam dosyć polityki. Nie potrafię się układać na listach partyjnych.