Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2010-12-26 16:51:00
Niektórym kojarzą się z pijakami, złodziejami i żebrakami, innym ze skrzywdzonymi przez życie pechowcami, z kolei znawcy literatury wskazują na jedną z powieści Stefana Żeromskiego. Kim tak naprawdę są „ludzie bezdomni”? Najlepiej w tym przypadku szukać odpowiedzi „u źródła”. Na Oruni mieści się ono przy Równej 14.
Tam też znajduje się ośrodek gdańskiej Fundacji Kultury Chrześcijańskiej Brata Alberta. Stanowi schronienie dla bezdomnych mężczyzn. Funkcjonuje cały rok, 24 godziny na dobę. Największe oblężenie przeżywa podczas zimy. Kiedy temperatura spada poniżej zera, zdarza się, że przebywa tu jednocześnie nawet 200 osób. Są w różnym wieku. Najmłodsi mają trochę powyżej 20 lat, najstarsi niedługo przekroczą 90-tkę.
Ale nie tylko cyferki w dowodzie odróżniają ich od siebie. Każdy z mieszkających tutaj panów ma swoją historię. W tych opowieściach przewija się wiele tragicznych momentów: strata bliskiej osoby, choroba, rozpad małżeństwa, pożar domu.
Znaleźć w nich można także sporo autodestrukcji. Są więc wątki o niszczącym wszystko alkoholu, o słabym charakterze, o zaprzepaszczaniu swoich szans.
To co łączy te historie, to ich zakończenie. W pewnym momencie swojego życia ludzie ci nie mieli dokąd pójść, trafili na ulice, stali się bezdomni. Tutaj kończy się jedna historia, ale i zaczyna kolejna.„Nowy początek” dla niektórych jest mozolnym procesem wychodzenia na prostą, dla innych powolnym staczaniem się w przepaść. Także i w tym przypadku zachowania i reakcje są bardzo różne. I nie nadają się do wtłoczenia w wygodny kilkuprzymiotnikowy stereotyp.
Każdy może stać się bezdomnym
Ten ostatni to prawdziwa zmora bezdomnych, ale też i osób, które pracują w ośrodkach typu ten przy ulicy Równej.
- Są ludzie, postrzegający bezdomnego, tylko jako człowieka bez wykształcenia, jako alkoholika, jako osobę, która nigdy nie chciała pracować. To strasznie krzywdzący stereotyp. Czasem wystarczy splot tragicznych wydarzeń, człowiek ląduje na bruku i bardzo ciężko mu się podnieść. Każdy z nas może stać się bezdomnym – przekonuje mnie Monika Strugała, zastępca prezesa gdańskiej Fundacji Kultury Chrzescijańskiej Brata Albeta. W ośrodku pracuje od dwóch lat.
I na potwierdzenie swojej tezy opowiada o tutejszych mieszkańcach. Jak mówi moja rozmówczyni, wiele osób stąd legitymuje się wykształceniem średnim, a niekiedy nawet i wyższym. Mieszkali tutaj lekarze, absolwenci zagranicznych uczelni, był i prezes wielkiej firmy.
- Niech Pan sobie wyobrazi, że jest minus kilkanaście stopni na dworze, a Pan nie ma gdzie wrócić. Ma Pan tylko ubranie na sobie i trochę pieniędzy w portfelu. I staje Pan przed dylematem: gdzie mam pójść, aby nie zamarznąć? Niemożliwe? – uśmiecha się gorzko Strugała. - Wielu bezdomnych też tak kiedyś myślało. A nagle przychodzi pożar mieszkania lub straszna diagnoza w szpitalu. Kończą się pieniądze. Odwraca się rodzina i przyjaciele. Człowiek zostaje sam. Na ulicy – dopowiada.
Różnica tkwi w charakterze
Według badań, osoby bezdomne najczęściej jako przyczynę ich obecnego statusu, wskazują na rozpad pożycia małżeńskiego.
- Kiedyś mieszkał tutaj jeden gość, bardzo inteligentny i wykształcony facet. Miał dom, rodzinę, pracował w Anglii. Kiedy wrócił do domu po dwóch latach, okazało się, że żona ma już innego mężczyznę. Rozwiódł się, wszystko sprzedał, zaczął nałogowo chlać, trafił tutaj. Ale wyleciał stąd, bo tu nie można pić. Teraz jest na kompletnym dnie. Leczy się umysłowo, jest alkoholikiem – opowiada mi pan Henryk, mieszkaniec ośrodka przy ulicy Równej.
Ten pięćdziesięcioletni mężczyzna przebywa tutaj od roku. O sobie opowiada krótkimi, urywanymi zdaniami. Pożar domu, kłopoty rodzinne, rozwód, alkohol i ośrodek dla bezdomnych – przedstawia mi swoją historię.
Pan Henryk szuka pracy. Kiedy nie ma się meldunku, nie jest to łatwe zadanie.
- Pracodawcy patrzą niechętnie. Ale ja się nie poddaję. Zawsze można zarobić parę groszy np. przy odśnieżaniu. Tutaj jest mój drugi dom. Ale muszę stanąć sam na nogi. Powiem Panu szczerze, alkohol najbardziej przeszkadza – mój rozmówca milknie na moment.
Po chwili tłumaczy mi, że problem z piciem ma tutaj wielu jego kolegów. Ale w ośrodku nie ma miejsca dla osób pod wpływem alkoholu. Kto złamie tę zasadę, musi opuścić ośrodek. Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej wysyła wówczas winowajcę do innego schroniska.
– Wie Pan, mi się wydaję, że bezdomny i taki co ma mieszkanie, są właściwie takimi samymi ludźmi. Ale to co ich różni, to charakter. Jeden ma słabszy, drugi silniejszy. Twardy człowiek, jak go spotka tragedia, pójdzie dalej, nie da się załamać – dodaje cicho.
Wstyd się przyznać...
Z przeciwnościami losu zmaga się też pan Jerzy, inny mieszkaniec ośrodka przy ulicy Równej. Kilka lat temu się załamał, teraz próbuje się podnieść. Życie zafundowało mu jednak kolejną ponurą niespodziankę.
- Pracowałem całe życie w stoczni. Tam nabawiłem się choroby kręgosłupa. Podczas niedawnych badań, okazało się, że mam guza na nadnerczu. Niedługo rozstrzygnie się czy jest on złośliwy. Chciałem iść do pracy, ale po prostu nie mogę ze względu na stan zdrowia – opowiada pan Jerzy.
Jeszcze kilka lat temu sam odwiedzał kolegę w ośrodku dla bezdomnych.
- Myślałem wtedy: „co ja bym zrobił, będąc na jego miejscu”. Ale nie przychodziło mi do głowy, że kiedyś sam tutaj trafię. Cóż, zostałem oszukany przez rodzinę, później wpadłem jeszcze w kłopoty z prawem. Ani się obejrzałem, jak znalazłem się na ulicy – wspomina pan Jerzy.
Mój rozmówca przyznaje, że w ośrodku są ludzie, którzy zapadli na, jak sam to nazywa, „chorobę zasiedzenia”.
- Niektórym jest tu po prostu wygodnie. Mają ciepło, mają podane do stołu, nie muszą się zmieniać. Ale są i tacy, co walczą, aby wrócić do normalnego życia. Takim jednak nie jest łatwo. Wiadomo, bariera finansowa. A miejskie programy, które mają im pomóc, w ogóle się nie sprawdzają. Sam byłem kiedyś na takim kursie. Tam przez miesiąc uczyliśmy się jak pisać CV i życiorys – wzrusza ramionami.
Koledzy pana Jerzego nie wiedzą o tym, gdzie mieszka.
- Wstyd się przyznać. Wiadomo jak u nas patrzy się na bezdomnego – tłumaczy pan Jerzy.
Zakończenia mogą być różne
Z takiego negatywnego szufladkowania wymyka się historia pana Józefa. Ma on jeden cel - chce wyjść z bezdomności. Ale nie tylko chce, ciężko na to pracuje. Wspiera go Fundacja Brata Alberta. Zatrudniła go tutaj na etat. Pomogła złożyć wniosek o przydział na mieszkanie komunalne. Dziś pan Józef jest już na liście oczekujących. A także ma nową pracę. Robi to o czym marzył – jest ochroniarzem.
- W naszej branży mówi się, że tyle lat, ile jesteś w bezdomności, tyle z niej wychodzisz. Mnie bardzo wzrusza, kiedy widzę, ile ci ludzie mają w sobie determinacji. Wiem jak bardzo chcą zmienić swoją sytuację. Widzę jak przeżywają porażki, wiem ile to ich kosztuje. To jest mozolna praca nad sobą. Historia pana Józefa pokazuje, że można się podnieść – argumentuje Strugała.
Ale szczęśliwe zakończenie nie wszystkim jest pisane. I nie zawsze największą barierą są pieniądze, pokutujące stereotypy, czy brak zameldowania. Zdarza się, że najgroźniejszym przeciwnikiem, z którym przychodzi zmagać się bezdomnym, jest ten, patrzący na nich z drugiej strony lustra.
Obrazuje to przypadek pana Zbigniewa. Jakiś czas temu przebywał on w schronisku przy ulicy Równej. Marzył o tym, aby zamieszkać ze swoją żoną i dziećmi. Pewnego razu los się do niego uśmiechnął. W jednej ze spółdzielni zaproponowano mu pracę. Ze swoich obowiązków wywiązywał się tak znakomicie, że wkrótce otrzymał kolejną, tym razem już kierowniczą ofertę. Do swojej dyspozycji miał również małe pomieszczenie. Sprowadził tam swoją rodzinę. Pan Zbigniew dużo pracował, ale też dobrze zarabiał. Własne „M”, kiedyś jawiące się jako niemożliwe do zrealizowania marzenie, nagle zaczęło nabierać realnych kształtów. I kiedy wydawało się już, że wszystko idzie ku lepszemu, pan Zbigniew postanowił wrócić do dawnych nawyków. Sięgnął do kieliszka. Raz i drugi nie przyszedł do pracy. Wkrótce został zwolniony. Znów nie miał gdzie się udać. Rozpoczęła się ponowna tułaczka po noclegowniach i schroniskach. Pan Zbigniew wrócił do punktu wyjścia.
Wszyscy znają "Modelarza"
Ośrodek przy ulicy Równej to kilkadziesiąt schludnie urządzonych pokoi. W budynkach jest świetlica, dwie sale telewizyjne, kaplica, a także pracownia. W tej ostatniej pracuje pan Andrzej. Wszyscy znają go tutaj jako „Modelarza”.
- Jednego wieczoru byłam na obchodzie. W jednym z pokoi zauważyłam, jak jeden z panów klei niewielki model okrętu wikingów. Nie używał on właściwie żadnych narzędzi, to była prawdziwie chałupnicza robota. Byłam pod ogromnym wrażeniem jego talentu, ale też i cierpliwości – opowiada Strugała.
Okazało się, że pasja nie wzięła się znikąd. Pan Andrzej był kiedyś szkutnikiem, ma uprawnienia nurka. Jak mówi, kocha morze. Jego statki, które stanowią chlubę ośrodka, są tego wyrazem. Są i dowodem niesamowitej dbałości o szczegóły, cierpliwości (sporych rozmiarów starogrecka Triera powstawała przez cztery miesiące) i pomysłowości autora. Żagle barwi on...herbatą, a szyby w statkach to pocięte na drobne kawałki zdjęcia rentgenowskie. Część materiałów zdobywa pan Andrzej. Resztę załatwia sama fundacja, pomagają też zaprzyjaźnione warsztaty stolarskie.
O pracach „Modelarza” zaczyna być głośno. Jego okręty można było zobaczyć m.in. podczas uroczystego otwarcia boiska przy sąsiadującej z ośrodkiem Szkole Podstawowej nr 16. Być może już niedługo pan Andrzej doczeka się kolejnych wystaw. On sam pracuje już nad kolejnymi statkami. O tym jak trafił do ośrodka dla bezdomnych, mówić nie lubi.
- Miał nieszczęśliwy wypadek. Podupadł na zdrowiu. I życie się mu posypało – usłyszałem od innych mieszkańców ośrodka.
Nie będzie "szufladki"
Z mieszkańcami schroniska rozmawiam tuż przed świętami. Pokoje i korytarze zdobią choinki. Korytarze są sprzątane, chodniki odśnieżane. Wszędzie krzątają się ludzie. Trwają przygotowania do wigilii. Trafiam do wielkiej stołówki. Tam mieszkańcy i pracownicy ośrodka dzielą się opłatkiem. Podchodzą do mnie obcy ludzie. Składają mi życzenia. Zaraz i ja będę je składał. Co powinienem im powiedzieć? Czego im życzyć? Ale słowa jakoś same przychodzą. Tak jak i zrozumienie, że bardzo często „nas” i „ich, ludzi bezdomnych” oddziela cienka czerwona linia. Czasem, co udowodnili moi rozmówcy, nie potrzeba wiele, aby ją przekroczyć. Dla wielu jest to jednak bilet w jedną stronę.
„Ciężką pracą można wyjść z każdej sytuacji!” – zakrzyknie ktoś. I jak tu nie przyznać racji na takie dictum? Lecz zaraz przed oczyma stają opowiedziane mi tutaj historie: ciężka choroba, zdrada małżeńska, depresja. I zaczynam mieć wątpliwości. Może jednak nie „z każdej”...
Ale nie leży mi też druga opcja, w której za porażki i ciężki los bezdomnych wini się tak zwany „zły, neoliberalny” system. Zwolennicy takiej tezy chcą, zwykle przy pomocy państwa, na siłę robić z ludzi altruistów. Odrzuca mnie taka „dobroć”.
Prawda, jak to najczęściej bywa, leży gdzieś po środku. Mimo mojej wizyty w ośrodku, nie mam wciąż pojęcia, do jakiej szuflady włożyć „ludzi bezdomnych.” Patrzę na nich jak na jednostki, nie jak na szarą masę. Może według niektórych robię błąd. Trudno. Inaczej nie potrafię.
Wiem natomiast jedno. W tym roku chcę odwiedzić ośrodek przy ulicy Równej raz jeszcze. I zanieść tam ciepłe rzeczy, które walają się w mojej szafie. A których już nie potrzebuję. „Im” przydadzą się one dużo bardziej niż „nam”.