Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2011-02-21 20:27:00
„W latach 40-tych i 50-tych w areszcie przy ulicy Gościnnej służby bezpieczeństwa trzymały swoich więźniów. Nie można wykluczyć, że dochodziło tutaj do egzekucji” – twierdzi profesor Jerzy Samp, którego zapytaliśmy o tak zwany „Dom Kata”.
Ta ostatnia nazwa wypłynęła podczas wywiadu z muzykiem Andrzejem Śliwą. Wspominając Orunię z dawnych lat, nasz rozmówca mówił: „Nieopodal budynku policji przy ulicy Gościnnej, było takie miejsce, które ludzie nazywali „Dom Kata”. Ten dom miał złą sławę, omijały go nawet największe zakapiory. Nigdy nie paliły się tam światła. Był ogrodzony płotem z desek. Na temat domu snuto różne teorie, między innymi, że tam ubecy trzymali swoich więźniów. Pamiętam, jak w latach 60-tych, mówiono mi, abym tam nie chodził.”
Zapytaliśmy o te kwestię jednego z największych znawców historii Oruni – profesora Jerzego Sampa.
- Na pewno nie był to budynek obok komisariatu przy ulicy Gościnnej. Zła sława, jeżeli już, dotyczyła piwnic aresztu tutejszego budynku policji – mówi. - To tutaj przetrzymywano więźniów. Choć trzeba powiedzieć, że aresztanci byli zwykle szybko przewożeni do innych miejsc w Gdańsku – dodaje profesor Samp.
Skąd wzięła się zła sława tego miejsca?
- Z niektórych relacji świadków wynika, że z piwnic aresztu dało się słyszeć odgłos wystrzałów. Nie można wykluczyć, że w latach 40 i 50-tych dochodziło tutaj do egzekucji. Nie musiało wcale chodzić o więźniów politycznych, a np. o pospolitych przestępców. Nie mam jednak informacji, które mogłyby potwierdzać, że takie zdarzenia miały miejsce przy ulicy Gościnnej – odpowiada profesor.
Ale jak mówi historyk, w okolicy działy się również inne rzeczy, które mogły przyczynić się do wspomnianej już „złej sławy”.
- W latach 40-tych trwały w Polsce deportacje Niemców. Ci z nich, którzy mieszkali na Oruni, byli zbierani na placu przy ulicy Gościnnej. Dla nich właśnie stamtąd rozpoczynała się wywózka do Niemiec – mówi profesor Samp.
Świadkiem tamtych wydarzeń był Bogdan Stopa, wówczas nastolatek. Po wojnie wspólnie z rodzicami trafił na Nowiny.
- Plac przy Gościnnej był pełen ludzi. Pełno tobołów, walizek, na ulicy stały samochody, do których to wszystko pakowano. Hałas, harmider. Za kilka tygodni widok się powtarzał. Zarządzano kolejną wywózkę – wspomina pan Bogdan.