Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2019-09-06 15:00:00
Historia nieistniejących już budynków na Żuławskiej 12 i Podmiejskiej 11A jak w pigułce pokazuje, że system ochrony zabytków funkcjonuje, ale głównie na papierze. Szczególnie, gdy mowa jest o dzielnicach, które nie leżą w centrum, nie są odwiedzane przez turystów i w dużej mierze mało kogo interesują. - To są lata zaniedbań ze strony miasta - mówią nam jedni. - Nie ma pieniędzy na wszystko, a problem nie dotyczy tylko Gdańska - komentują drudzy.
Wczoraj pisaliśmy o prawnej batalii ws. dwóch nieistniejących budynków na Oruni - Podmiejskiej 11 A i Żuławskiej 12. Temat wyburzeń kolejnych kamienic budzi sporo emocji i wywołuje różne komentarze.
"Rady" dla konserwatora i krytyka miasta. Są dwa spojrzenia na problem
Dla jednych sprawa jest oczywista - trzeba wyburzać ruiny, miasto nie powinno dawać tutaj żadnych pieniędzy na remonty. Tym bardziej że – jak przekonują niektórzy – trudno mówić tutaj o zabytkach naprawdę dużej rangi.
Konserwator, co kąśliwie podnoszą, może sobie najwyżej sam zamieszkać w takich „zabytkach” i utrzymywać je z własnych pieniędzy. Ewentualnie płacić za remonty mogą „obrońcy” zabytków. W takich komentarzach często pojawia się też wątek lokatorów takich kamienic, którzy są oskarżani o dewastacje, niepłacenie czynszu, słowem wskazuje się, że to oni pośrednio i bezpośrednio doprowadzili te miejsca do ruiny.
Druga opcja mówi – to historyczna zabudowa, żywy ślad Oruni z przeszłości, miasto ma obowiązek znaleźć pieniądze na remonty. Ta część komentujących podnosi często argument, że to miasto swoją polityką (a właściwie jej brakiem) doprowadziło wiele budynków komunalnych do ruiny.
Ponadto, jak przekonują – nie można godzić się na taki oto scenariusz: miasto wyburza historyczną zabudowę, a w jej miejsce deweloperzy stawiają – delikatnie rzecz ujmując – mało oryginalne budynki (Inną kwestią jest, że od lat na Oruni mało kto widział jakiegokolwiek dewelopera – przyp. red.).
Kto tak naprawdę doprowadził te miejsca do ruiny? I czy to się nie będzie powtarzać?
W sprawie wyburzeń na Oruni jest jednak kilka pytań, na których odpowiedź być może zainteresuje obie strony.
Pierwsza z brzegu kwestia: kto doprowadził Podmiejską 11 A, Żuławską 12 i wiele innych budynków do tak katastrofalnego stanu? Czy można było tego uniknąć? I być może najważniejsze pytanie: czy taka sytuacja nie powtórzy się w kolejnych latach, gdy do ruiny doprowadzone zostaną budynki, które dziś wyglądają jeszcze całkiem dobrze? Czy również i w ich przypadku nie zadziała podobny mechanizm? Czy na taką niegospodarność należy przymknąć oko w imię „budowania czegoś nowego”?
Jeden z urzędników z biura konserwatora, który prosi nas o zachowanie anonimowości, mówi nam: - Mechanizm jest tutaj często taki sam. Jest decyzja konserwatora na brak wyburzenia budynku, miasto wyprowadza lokatorów, muruje dolne okna, kamienica bez żadnej już opieki niszczeje coraz bardziej. Po roku składa się kolejny wniosek o rozbiórkę, tłumacząc że teraz to już budynek jest w katastrofalnym stanie i trzeba go koniecznie wyburzyć.
"Są miejsca na Oruni, gdzie miasto już dawno zdecydowało, że nie będzie wkładać pieniędzy"
Nasz rozmówca dodaje: - Jestem przekonany, że w wielu przypadkach miasto specjalnie tych kamienic nie remontuje, nawet jeszcze na etapie, kiedy można budynki uratować. Te budynki są doprowadzane specjalnie do ruiny. Zadaniem konserwatora jest tego bronić. Co możemy zrobić innego? Machnąć ręką i pozwolić na wyburzanie wszystkiego?
Czy jednak polityka ws. ochrony zabytków nie jest zbyt restrykcyjna? Czy konserwator naprawdę liczy, że miasto stać na odnowę setek dawnych kamienic i to jeszcze w zgodzie z restrykcyjnymi wymogami?
Urzędnika nie przekonuje argument, że miasto zasłania się brakiem pieniędzy na remonty zabytkowych budynków. - Nie jest tak, że pieniędzy nie ma w ogóle. Po prostu są miejsca, np. na Oruni, gdzie miasto już dawno zdecydowało, że nie będzie wkładać żadnych pieniędzy. Proszę zrozumieć, to nie jest historia „z teraz”. Że zły konserwator nie pozwala wyburzyć ruin. To są lata zaniedbań.
Ratujemy jeden budynek, kilkadziesiąt chcemy rozebrać
Na te zarzuty odpowiadają gdańscy urzędnicy. Najpierw wersja oficjalna, która skupia się jednak na „czasie teraźniejszym”.
Dla portalu MojaOrunia.pl wypowiada się rzecznik Gdańskich Nieruchomości Aleksandra Strug. - Ponad 90 procent zasobu, jakim administrują Gdańskie Nieruchomości stanowią budynki przedwojenne. Utrzymanie zasobu w należytym stanie technicznym oraz przeprowadzanie remontów w tego typu budynkach wymaga, uzyskania niezbędnych zgód i zaangażowania znacznych środków finansowych. Gdańskie Nieruchomości podejmują szereg działań mających na celu nie tylko zachowanie istniejącego zasobu, ale także poprawę ich stanu technicznego. Przykładem dbałości o zachowanie istniejącego zasobu jest obecnie realizowana procedura remontu budynku wpisanego do Gminnej Ewidencji Zabytków przy ul. Trakt św. Wojciecha 58.
Jeden budynek „do uratowania”, dziesiątki na Oruni do wyburzenia – takie zestawienie budzi wrażenie.
Polska cały czas jest na dorobku. Stare kamienice nie są na czele listy wydatków
Więcej światła na taką dysproporcję rzuca nasz kolejny rozmówca. To wysoki rangą gdański urzędnik, który woli pozostawać anonimowy. - To nie jest tak, że jest to celowa robota urzędników, by doprowadzić te budynki do ruiny. Po wojnie stan wielu tych budynków był na tyle dobry, że nikt nie myślał o ich remoncie. Poza tym były wtedy inne potrzeby, budowano cały kraj.
- Tak naprawdę wiele z tych gdańskich kamienic trzeba było gruntowanie wyremontować już w latach 50 i 60. Nie było na to pieniędzy, kraj był za biedny, i znów były inne potrzeby. I tak sobie ta zabudowała istniała do 1989 roku, kiedy to nowa administracja przejęła to wszystko z całym dobrodziejstwem inwentarza. I znów nie był to dobry czas na remonty, bo znów brakowało na wszystko pieniędzy. Nie tylko w Gdańsku, w całym kraju.
Teraz – jak przyznaje nasz rozmówca – w większości przypadków jest już za poźno. I jedyne co można zrobić z taką spuścizną historyczną, to ją wyburzyć. - Miasto nie będzie wydawać teraz pieniędzy na remonty tak zdewastowanych budynków. Konserwatorowi łatwo powiedzieć, że miasto ma to zrobić, ale wydatków w Gdańsku jest tak dużo, że na remonty zrujnowanych kamienic nie ma po prostu pieniędzy. Poza tym, umówmy się, czy naprawdę każdy stary budynek miasto ma traktować jak zabytek i wkładać w niego gigantyczne sumy? Żadne miasto w Polsce nie może sobie na to pozwolić.
Receptą była prywatyzacja i eksmisja najgorszych lokatorów do "osiedla kontenerów"?
Czy receptą na taki stan rzeczy byłaby decyzja w 1989 roku o prywatyzacji komunalnych kamienic? - Miasto już wtedy sprzedawało za 10 procent niektóre budynki. Być może na Oruni lokatorzy też by je wykupili za taką cenę, ale pytanie, czy stać by ich było w tamtych latach na remont tych kamienic i borykanie się z wytycznymi konserwatora? Raczej wątpię.
Nasz rozmówca z gdańskiego magistratu zwraca uwagę na jeszcze jedną kwestię. Mówi o lokatorach, którzy notorycznie nie płacili czynszu, co skutkowało (gdy zebrać do kupy wszystkich dłużników) wielomilionowym zadłużeniem wobec miasta.
- Pamiętam, że jakieś 10 lat temu policzyliśmy w mieście ludzi, których można określić jako „trudnoreformowalnych”. Wyszło nam, że w Gdańsku jest takich mieszkań kilka tysięcy. Co zrobić z takimi ludźmi, którzy nie płacą, a na dodatek dewastują zabytkowe kamienice?
Może wzorem pomysłu sprzed lat, pomysłu prezydenta Macieja Lisickiego zbudować dla nich „osiedle kontenerów” i przenieść ich do takich socjalnych lokali? - Pan sobie wyobraża, jakie larum by się podniosło? - śmieje się nasz rozmówca.
Co właściwie robi konserwator? Umie tylko napisać pismo z odmową?
Być może rzeczywiście ws. ratowania komunalnego i często zabytkowego mienia potrzebne były zdecydowane i radykalne decyzje miasta. Tak się nie stało, a patrząc na tłumaczenia naszych rozmówców, można się pokusić o tezę, że często nie było właściwie żadnych decyzji.
Miejska zabudowa niszczała przez lata (także już za przysłowiowej „komuny”), a i później miasto nie miało tutaj żadnego pomysłu. Szczególnie – jak można powtórzyć - gdy mowa jest o dzielnicach, które nie leżą w centrum, nie są odwiedzane przez turystów i w dużej mierze mało kogo interesują.
Ale zarzut można też skierować do urzędu konserwatora zabytków. Czy tak naprawdę jedyne co potrafi tutaj konserwator, to wydać decyzję odmowną na wyburzenie zrujnowanego już często budynku? Czy nie ma żadnych innych narzędzi, by na wcześniejszym etapie (kiedy jest jeszcze co ratować) monitorować zabytki w mieście?
Można nałożyć karę na miasto, ale nikt tego nie robił
- Możemy oczywiście na właściciela obiektu zabytkowego, który jest wpisany do rejestru, nałożyć karę w sytuacji, gdy obiekt ten jest ewidentnie zaniedbywany – mówi nam pomorski konserwator zabytków Igor Strzok.
Ale dodaje: - Dawniej to było rzeczywiście iluzoryczne, ale w tej chwili zaczęliśmy to robić faktycznie. Ministerstwo w ciągu ostatnich trzech lat rozpoczęło proces egzekwowania tych należności, po to by dyscyplinować takich użytkowników.
Czy w Gdańsku taka kara została ostatnio nałożona na urzędników? Czy konserwator stwierdził, że właściciel – czyli miasto - „ewidentnie zaniedbywał zabytek”? - Powiem szczerze, na razie nie wiem. Nic mi o tym nie wiadomo, by moi poprzednicy takie kary nakładali. Wszystko jest jeszcze do odkrycia, ale nie słyszałem o takim przypadku – mówi nam Strzok, który funkcję wojewódzkiego pomorskiego konserwatora zabytków pełni od czerwca tego roku.
Bo wielka biurokracja, czyli opowieść o rurach i braku czasy na ochronę "mniejszych" zabytków
Teoretycznie na każdego właściciela zabytku można nałożyć karę do 500 tys. zł, jeżeli potwierdzi się, że obiekt został doprowadzony celowo do ruiny.
- Czy na miasto nałożona została kiedyś taka kara? - dociekam raz jeszcze. - Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiada konserwator.
Dlaczego służby konserwatora nie interweniują na wcześniejszym etapie, kiedy obiekt, że jest w dobrym stanie technicznym? Czy konserwator w ogóle przygląda się też zabytkom w takich dzielnicach jak Orunia?
W odpowiedzi konserwator opowiada nam o niepotrzebnej biurokracji, z którą jego urząd musi się zmierzyć.
- Nasz urząd jest zalany masą podań o decyzję związanych np. z położeniem rury gazowej, lub wodociągowej, na głębokości 60 centymetrów, na długości 3 metrów, pod chodnikiem, obok budynku jednorodzinnego. I na każdy taki wykop rury inspektor musi przejrzeć, czy jest tam stanowisko archeologiczne, czy jest tam jakaś forma ochrony. Innymi słowy, mnóstwo roboty, mnóstwo papierów po to, by dwóch robotników w ciągu kilku godzin wykopało rów, w którym położą rurę. Proszę sobie wyobrazić, że około 30 procent papierów, które wychodzi z tego urzędu, to są rury gazowe i wodne.
Z tego wynika, że w pana urzędzie mocy przerobowej na ochronę zabytków często nie ma? - dopytuję.
- Ależ oczywiście, bo jesteśmy zawaleni masą dokumentów administracyjnych – pada odpowiedź.