Mieszkaniec Oruni Górnej wygrał odcinek "1 z 10". A później dotarł do finału Wielkiego Finału

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2021-09-28 16:41:00

- Gdy zostałem w trójce najlepszych, to był dla mnie wielki szok. A gdy nagle doszło do mnie, że wygrałem odcinek, to na twarzy zrobił mi się przysłowiowy banan - mówi portalowi MojaOrunia Łukasz Szulc, zwycięzca popularnego teleturnieju "Jeden z dziesięciu". Mieszkaniec Oruni Górnej opowiada, jak dwukrotnie spóźnił się na nagranie do telewizji, a także na co wydał nagrodę i jak w Wielkim Finale przegrał z człowiekiem, z którym nie jest wstyd przegrać.

- "Jeden z Dziesięciu" (i jeszcze "Wielka Gra"!) to program z dzieciństwa, który kojarzę do dziś. Zdarza mi się go oglądać i nieraz myślałem, że fajnie byłoby wziąć w nim udział. W końcu postanowiłem się zgłosić. Pomyślałem, że wysłanie maila nic nie kosztuje. I że nuż ktoś z programu się do mnie odezwie i mnie zaprosi na eliminacje. No i rzeczywiście, dostałem zaproszenie - zaczyna swą opowieść Łukasz Szulc, mieszkaniec Oruni Górnej.

Eliminacje do programu "1 z 10" miały miejsce w liceum nr 1 w Gdańsku. - Wielka kolejka do auli, w środku każdy dostaje pytania. Z tego co pamiętam było ich około 30 i można było pomylić się dwa lub trzy razy. Pytania naprawdę różne. O stolicę danego kraju, o nazwiska prezydentów, o nazwę potraw. Taka szeroko rozumiana wiedza ogólna. Ja pomyliłem się raz. Dostałem obietnicę od producentów, że w ciągu sześciu miesięcy ktoś się do mnie odezwie.

"Mam nadzieję, że policjanci tego czytać nie będą"

Po miesiącach czekania Łukasz dostał zaproszenie do telewizji. Nagranie programu "1 z 10" miało się odbyć w marcu 2020 r. Plany pokrzyżowała jednak pandemia i z marcowego nagrania wyszły przysłowiowe nici.

Program z udziałem Łukasza przesunięto na czerwiec. - Dostałem zaproszenie na 23 czerwca do ośrodka TVP w Lublinie. Wszystko przygotowane, bilety na Pendolino kupione. Rano wychodzę z domu. Idę w kierunku Sandomierskiej, na przystanek dochodzę w 10 minut. Na Trakcie ogromny korek. Co się okazało? Drogowcy mieli skończyć jakieś roboty na wiadukcie na Biskupiej Górce, ale się nie wyrobili. I Orunia stoi, a ja nie mam szans, by dotrzeć na dworzec w Gdańsku na czas - wspomina nasz rozmówca.

Łukasz chciał już zrezygnować. Przeszedł na przystanek na drugą stronę Traktu. Nagle wpadł na pomysł. - Patrzę, jedzie taksówka. Zatrzymuję ją z łapy. Taksówkarzowi mówię, że za 25 minut muszę być w Tczewie, bo tam będzie Pendolino. I że w ogóle to jadę na nagranie do "1 z 10". Facet mówi, że ogląda. Śmigamy do Tczewa. Generalnie mam nadzieję, że policjanci tego czytać nie będą, bo regulaminowo to my wtedy nie jechaliśmy. Jeszcze na Trakcie to jakoś, ale jak wjechaliśmy na autostradę, to jechaliśmy tyle, ile maszyna dała.

Taksówka dojeżdża do Tczewa w ostatniej chwili. Łukasz widzi, że na dworcu stoi Pendolino. - Wybiegam z taksówki, facet krzyczy, że rozliczymy się później przez esemesa i że będzie mi kibicował. Biegnę, ale zamiast w lewo na peron, skręcam w prawo, w kierunku galerii. Ludzi się pytam, gdzie dworzec? A tam każdy się puka w głowę i mówi, że po drugiej stronie. Jak wbiegłem na peron, to Pendolino już odjeżdżał.

"Łukasz, nie schrzanisz tego!"

Taksówkarz jeszcze czekał pod dworcem, Łukasz wsiadł do auta i dał kurs do Gdańska. Już bez szaleńczego tempa. - Zadzwoniłem do producenta programu i mówię, że nie dam rady przyjechać. On mnie prosi, bym jeszcze sprawdził jakieś inne połączenie. Że jak coś, może mnie przesunąć na nieco późniejsze nagranie. W telefonie znalazłem, że faktycznie mam opcję z dwiema przesiadkami. Mówię taksówkarzowi: "zawracamy". Jedziemy znów do Tczewa. Wpadam na dworzec (teraz już trafiłem od razu) i znów widzę, jak mi pociąg odjeżdża. Serio, takie miałem wtedy szczęście.

Łukasz wie, że już tego dnia do Lublina nie dojedzie. Ale producenci proponują mu jeszcze jeden termin, za kilka dni. - Musiałem odmówić, bo miałem akurat wtedy rozmowę o pracę. Pomyślałem, że ci ludzie z programu nie wezmą mnie na poważnie. Bo nie dość, że się spóźnia, to jeszcze wybrzydza z terminami. Myślałem, że już do mnie nie zadzwonią.

Ale zadzwonili. Kolejne nagranie miało się odbyć za kilka tygodni, w niedzielę. - Powiedziałem sobie: "Łukasz, nie schrzanisz tego". Pojechałem do Lublina w sobotę, wziąłem nocleg w hotelu. By się nie spóźnić i by wszystko wyszło elegancko.

W telewizji, jak wspomina Łukasz, prawdziwy ul. Nagrania do programu trwają, ludzie wchodzą i wychodzą. Czekający na swoją kolej słyszą niektóre pytania. - Były trudne. Pomyślałem, że jak ja będę dostawać takie pytania, to nawet pierwszego etapu nie przejdę.

Nagrania innych odcinków się wydłużały. Łukasz miał szansę porozmawiać ze swoimi konkurentami w programie. Atmosfera była przyjazna, a Łukaszowi w tym czasie zszedł stres. Później była jeszcze charakteryzacja i krótka prezentacja przed kamerami.

Wstydu nie ma. "Kurczę, znów muszę tu przyjechać?"

W końcu rozpoczął się właściwy program, a dziesiątkę uczestników zaczął przepytywać Tadeusz Sznuk, ikona "1 z 10". - Jak odpowiedziałem na pierwsze dwa pytania, to poczułem, że zrobiłem plan minimum i że wstydu nie będzie. Później patrzę, że pytania jakoś mi idą, inni odpadają, a ja wciąż zostaję. I nagle okazało się, że została nas tylko trójka. To był dla mnie wielki szok.

W tym momencie nagranie przerwano. Trójkę finalistów czekała ponowna charakteryzacja. W tym czasie można było zamienić kilka słów. - Śmieszki, żarty, towarzystwo w porządku, trafili mi się fajni przeciwnicy. Ze mnie stres zszedł już całkowicie. Później zaczęły się kolejne pytania. Gdy nagle doszło do mnie, że wygrałem odcinek, to na twarzy zrobił mi się przysłowiowy banan.

Za zwycięstwo w odcinku Łukasz dostał ponad 4300 zł, zegarek, kosmetyki i pobyt w hotelu dla 2 osób (wybrał Karpacz). - Te 4 tysiące wydałem na leczenie moje kota, bo sporo wcześniejszych wydatków w klinice miałem na krechę. Łukasz wygrał ostatni odcinek 121 serii i od razu dowiedział się, że zdobył wystarczającą liczbę punktów (ponad 120), by wziąć udział w tak zwanym Wielkim Finale "1 z 10". - Szczerze, jak usłyszałem, że pan Tadeusz mówi o Wielkim Finale, to pomyślałem: "Kurczę, znów muszę tu przyjechać?" - śmieje się Łukasz.

Wielki Finał i walka z prawdziwym terminatorem. Na otarcie łez kubek

Wielki Finał odbył się kilka tygodni później. I również tutaj Łukasz zanotował sukces, bo trafił do pierwszej trójki, która biła się o główną nagrodę. - Miałem gigantyczne szczęście, bo tak się jakoś złożyło, że nikt na mnie nie kierował pytań. I jakoś dotrwałem do finału. Ale w finale nie miałem już szans. Przegrałem z człowiekiem, który odpowiedział na wszystkie stawiane my pytania w programie. Nie pomylił się ani razu. Z kimś takim nie jest wstyd przegrać.

Za udział w Wielkim Finale Łukasz dostał... kubek.

Po emisji programu Łukaszowi rozdzwonił się telefon. Gratulowali koledzy. Wcześniej słowa uznania Łukasz usłyszał w pracy i w domu. - To była fajna przygoda. Nie ma się co bać. Macie ochotę, spróbujcie. Można mieć mega szczęście i wygrać. Ja w ogóle się nie przygotowywałem. Ledwo co skończyłem podstawówkę i się udało - śmieje się.

Były radny wspomina dawną Orunię Górną

Z tą podstawówką to jednak nie do końca prawda, Łukasz jest dość skromny. Gdańszczanin ma wyższe wykształcenie, wcześniej pracował jako dziennikarz radiowy, obecnie działa w branży IT. Ma 36 lat. Swego czasu był nawet radnym dzielnicy "Orunia Górna - Gdańsk Południe", ale zrezygnował z mandatu. Urodził się w Gdyni, ale przez większość swojego życia mieszkał na Oruni Górnej.

- Pamiętam jeszcze czasy, jak południowych osiedli praktycznie nie było. Tylko pola. A na Orunię Górną dojeżdżał jeden autobus. No i jeszcze zabawy w klubie osiedlowym "Kos" - wspomina Łukasz.