10 lat minęło, strach wciąż jest

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2011-07-10 17:50:00

Przerażenie, niedowierzanie, tsunami, hałdy błota, woda w domach, woda na ulicach, woda wszędzie – to pierwsze skojarzenia, które przychodzą na myśl wielu mieszkańcom Oruni i Św. Wojciecha, kiedy pytamy ich o powódź sprzed 10 lat.

9 lipca 2001 roku  – dzień, który wielu mieszkańców Gdańska do tej pory pamięta bardzo dobrze. W ciągu dwóch godzin z nieba leje się wówczas tyle wody ile średnio pada tutaj przez… cały lipiec. Rezultat? Przerwany wał Kanału Raduni, przerwany wał zbiornika retencyjnego „Srebrzysko”. Efekt? Woda zalewa ulice, wdziera się do kamienic, wypłukuje szamba, paraliżuje życie w kilku dzielnicach. Nawałnica wyrządza wiele szkód we Wrzeszczu, Olszynce, Św. Wojciechu, poważnie daje się we znaki mieszkańcom kilku rejonów Oruni.

„Wody deszczowe z nurtem lokalnych potoków spłynęły do Kanału Raduni mającego maksymalną przepustowość do 25m3/sek. Na skutek ulewy Kanał musiał przejąć przepływ około pięć razy większy, czyli 125m3/sek.” – czytamy na oficjalnej stronie miasta.

Wał pęka w pięciu miejscach. Woda przelewa się w rejonie ulicy Małomiejskiej/Serbskiej, Gościnnej, Niegowskiej, Traktu Św. Wojciecha 417 i 450.
- Św. Wojciech wyglądał jak po tsunami. Wszędzie pełno wody, na ulicach hałdy błota, ludzie w pocie czoła układający worki z piaskiem – opowiada Justyna Thielmann, mieszkanka ulicy Batalionów Chłopskich.

- Czułam się jakby w innym świecie. Do pracy chodziłam na boso, dopiero w Lipcach u znajomych mogłam umyć nogi. Po chleb i wodę trzeba było iść aż do Pruszcza, nie kursowała tutaj żadna komunikacja – mieszkanka Św. Wojciecha opisuje pierwsze dni po nawałnicy.

Na Oruni sytuacja szczególnie dramatycznie przedstawia się w rejonie ulic Kolonia Mysia-Kolonia Orka-Równa.
- Na tych terenach ludzie poruszali się łódkami i pontonami. Tam było tak dużo wody, nie sposób było inaczej – tłumaczy Bruno Serkowski, mieszkaniec ulicy Żuławskiej.

I opowiada mi kolejną historię.
- Mój kuzyn mieszkał na Koloni Mysiej. Woda stale się podnosiła, Piotrek musiał wejść na dach budynku. I tam siedział. Jacyś dziennikarze zrobili mu zdjęcia i trafiły one do wiadomości za granicą. Moja bratanica w Niemczech bardzo się zdziwiła, kiedy zobaczyła u siebie w telewizji relację z powodzi z Polski, a tam Piotrek siedzi na dachu – uśmiecha się mój rozmówca.

Ale zaraz poważnieje.
- W dzień powodzi starałem się przebić na Orunię. Z Powstańców Warszawskich szedłem ładnych parę godzin. Traktem się nie dało. Torami na skróty też nie. Wszędzie woda. Niewiarygodny widok – relacjonuje.

Przez Park Oruński płyną strumienie wody, które przelewają się przez Kanał Raduni i dalej - przez Trakt Św. Wojciecha.  Mieszkanie Anny Kubickiej (przy Gościnnej 5) zostaje bardzo szybko zalane.
- Wylewaliśmy wodę z pokoju do wanny. Zaczęliśmy wynosić meble. Ale nie zdążyliśmy, woda tak szybko zaczęła się podnosić. Nic się nie dało zrobić – mówi cicho.

Walkę z żywiołem przegrywa też Marek Zalewski, mieszkaniec Traktu Św. Wojciecha.
- Na podwórku było jakieś pół metra wody. Mama z babcią uszczelniały kołdrami drzwi, aby nie było żadnych przecieków. Ale i tak na nic to się zdało. Woda wybiła przez ubikację. Później mieliśmy w całym domu pełno cuchnącego szlamu. I prawdziwy horror z jego wyczyszczeniem – wspomina pan Marek.

W pierwszych dniach po powodzi Środowiskowy Dom Samopomocy „Nowiny” staje się miejscem schronienia dla wielu osób.
- Obok na Nowinach 5 był dom, który został zalany. Jego mieszkańcy nocowali u nas w ośrodku. Przychodzili także ludzie, których nawałnica zaskoczyła w autobusach. Nie można się było już przedostać ani do Pruszcza, ani do centrum Gdańska – opowiada Marianna Sitek-Wróblewska, opiekująca się wówczas niepełnosprawnymi we wspomnianym wyżej Domu.
I wspomina jednego z takich „gości” – osobę na wózku inwalidzkim, która dopiero następnego dnia mogła być wywieziona przez strażaków.

Dla Ewy Sasimowskiej, wówczas mieszkanki ulicy Żuławskiej, największym przeżyciem był widok… dzieci z Oruni. Kilka dni po powodzi przyjechały one na obóz w okolicę Wdzydz Tucholskich. Jedną z opiekunek była właśnie pani Ewa.
- Zwykle przyjeżdżające na wypoczynek dzieciaki mają swoje tobołki, pakunki, misie. A wtedy z autokaru wysiadły maluchy w krótkich spodenkach, bez bluz, kurtek, właściwie bez niczego. Ich ubrania zostały zniszczone podczas powodzi - opowiada.