Oruńskie podwórko

Autor: Graszka, Data publikacji: 2011-07-14 09:36:59

Małgosia- dziewczyna z kilkoma piegami na nosie była mi zawsze bliska.

W każdej grupie musi być przewodnik stada. W naszym  trzyosobowym była   Małgosia.  Chodziłyśmy do równoległych klas, ale za to czas po szkole spędzałyśmy zawsze razem. Ta przyjaźń trwa  do dzisiaj.

Mieszkała wraz z mamą i starszym rodzeństwem na parterze z drugiej strony domu z czerwonej cegły. To były inne czasy. Nie było komputerów, telewizję oglądało się sporadycznie, a życie toczyło się na podwórku.

Moje podwórko- wciśnięte między dwa domy.  Suchym latem, każdy podmuch wiatru wzniecał  tumany pyłu niczym na pustyni.  Po środku zadzerwiały, przekrzywiony  trzepak na którym robiło się przeróżne fikołki.

Kiedy niedawno zapytałam syna czy wie co to jest „sekret”, oderwał  wzrok od  laptopa  i ze zdziwieniem na mnie spojrzał.

-  wyjaśnię ci

Robiłyśmy dziurę w ziemi, wkładałyśmy tam  kwiatki,  sreberka , piórka. Przykrywałyśmy to kolorowym szkiełkiem, przeważnie było to zielone denko od butelki. Na koniec przysypywałyśmy ziemią.  Na drugi dzień, delikatnie aby nie uszkodzić, odsłanialiśmy, sprawdzając  która zrobiła ładniejszy sekret.

Najlepsze pomysły wpadały nam do głowy kiedy  siadałyśmy  na  krawężniku.  Dorota, Małgosia i ja. Rozsiadałyśmy się wygodnie, wyciągając na ulicę  chude nogi. Dwa patyczaki i jedna pyza.

Pewnego razu Małgosia wpadła na pomysł, że zbudujemy  własny domek. Podczas narady na chodniku, wszystko zostało szczegółowo uzgodnione.

Na naszej ulicy, wszyscy mieli piece, drzewo które służyło do rozpalania   przechowywane było przez cały rok. To był nasz budulec.

Z sąsiednich podwórek i działek za zgodą właścicieli lub czasami, bez ich wiedzy przytargałyśmy odpowiednią ilość  długich desek, płyt, starych drzwi. Przystąpiłyśmy do budowy naszego domku.  Za jedną ze ścian posłużył nam drewniany płot sąsiadów odgradzających parcele.

Do tej pory nie wiem jak tego dokonałyśmy. Bez użycia gwoździ, młotka, powstał  drewniany domek dwupokojowy. Miałyśmy tylko jeden problem, na czym usiąść podczas „narad wojennych”.  Długo debatowałyśmy, aż poszłyśmy do pobliskiego skupu butelek.  Mieścił się on nieopodal na podwórku  domu pod 15. Pani Wiąckowa,  około czterdziestoletnia kobieta, dla mnie wtedy bardzo wiekowa, podarowała nam cztery drewniane skrzynki. Problem został rozwiązany.  Nie dość , że miałyśmy na czym siedzieć, to jeszcze z jednej skrzynki zrobiłyśmy stół. Już nie pamiętam, która z domu przyniosła wazonik, w każdym bądź razie , wylądował on na naszym pięknym stole. Po świeże kwiaty chodziłyśmy na działki. Jedyna rzecz nas martwiła,  kto naszego domku będzie pilnował? Udało nam się zrobić korytarz, dwa pokoje, dach, ale nie miałyśmy pomysłu na zamontowanie drzwi. Jak tu teraz zostawić swoje skarby ( stare skrzynki i wazon) tak na pastwę losu.

Jak zwykle to Małgosia znalazła rozwiązanie- musimy mieć pasa.

Dwie chude szkapy z wielkimi kokardami na głowach  rozpoczęły łowy.   Długo chodziłyśmy  po ulicach, aż w końcu ujrzałyśmy błąkającego się kundelka. Był  chudy i brzydki tak jak my. Jeszcze na ulicy oswoiłyśmy go, głaszcząc i mówiąc do niego pieszczotliwie. Całe szczęście na szyi miał obroże. Z przygotowanego wcześniej sznurka zrobiłyśmy smycz .  Dumne z siebie wróciłyśmy na podwórko.

Usiadłyśmy wygodnie na skrzynkach, pies łasił się i poszczekiwał pociesznie. Nastała  pora obiadowa, rozległo się wołanie maminy   – oooobiad.

Ustaliłyśmy, że zaraz po, spotykamy się ponownie w domku. Psa przywiązałyśmy do drzwi.

Szkoda było nam czasu na siedzenie w domu, dlatego obiad przełknęłyśmy w pośpiechu.  Nasz piesek ujrzawszy nas zaczął  warczeć, szczekać, pokazywać biały kły. Stałyśmy  przerażone dobrą chwilę, nie wiedząc co robić. Pies spełniał swoją rolę, bronił  domku, tylko dlaczego przed nami? Poprosiliśmy rodziców o pomoc, ktoś z dorosłych odciął sznurek i pies pognał przed siebie.

Jedynie pan Przybysz był bardzo niezadowolony. Domek opierał się o jego płot. Wysoki, łysawy, starszy człowiek. Przechadzał się po swoim podwórku jak indor i patrzył swoimi świdrującymi oczami na wszystko co go otacza. Kiedy już dojrzał którąś z mam – skarg nie było końca.  Nie powinno się mówić źle o ludziach którzy już nie żyją, ale o nim się nieda.

Oprócz czepiania się wszystkich w koło, miał swoiste hobby. Zawsze w sobotę otwierał swój garaż, wypychał  swoją Syrenę. Przez pół dnia mył ją i pucował. Później odpalał silnik przejeżdżał do końca ulicy, poczym chował ją do garażu.

Przez jego gderanie musiałyśmy rozebrać swój domek.