Wjazd na wysypisko - wizerunek w śmieciach
Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2011-08-31 18:18:00
Ponad rok zajęło urzędnikom i przedstawicielom kolei usunięcie gigantycznego, nielegalnego wysypiska na Trakcie Św. Wojciecha. Wjeżdżający pociągiem do blisko 500-tysięcznej metropolii gdańszczanie i turyści mieli okazję przyjrzeć się przez ten czas, jak w praktyce wygląda jeden z ówczesnych kandydatów do Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku.
Oficjalnie magistrat o wizerunek Gdańska dba. Wydaje się setki tysięcy złotych na kampanie promocyjne, z których można się m.in. dowiedzieć, że kochamy Gdańsk i panuje tu kultura wolności. Organizowanych jest wiele imprez, buduje się Europejskie Centrum Solidarności, powstaje nowy referat do spraw estetyki.
Jest i komunikacja na linii urzędnicy-mieszkańcy. Ci ostatni mogą zgłosić konkretne miejsce, które psuje wizerunek miasta – wystarczy, że zamieszczą stosowną adnotację ze zdjęciem na powstałej niedawno „Mapie Porządku”. Odpowiednie służby w mieście, czy będzie to Wydział Środowiska, czy też Zarząd Dróg i Zieleni, lub Straż Miejska, problemu zbagatelizować nie powinny.
Tyle teoria, promocyjne billboardy i wystąpienia piarowców. O praktyce opowie jeden z mieszkańców Oruni.
Najpierw jednak obrazek z Traktu Św. Wojciecha – kilka metrów od torów kolejowych i kilkadziesiąt od siedziby miejskiego Biura Obsługi Mieszkań. Rok 2010 i kilka miesięcy 2011.
Gruz, nikomu niepotrzebne już materiały budowlane, resztki jedzenia, zniszczone opony, stare ubrania, sterty papierów. Śmieci jest tutaj tak dużo, że do uprzątnięcia całego terenu potrzeba kursujących przez cały dzień wywrotek. Zanim jednak pojawią się tutaj ekipy „czyścicieli” upłynie kilkanaście miesięcy. Do tego czasu pasażerowie przejeżdżających nieopodal pociągów mogą nacieszyć oko tym osobliwym widokiem. Jeżeli zdążą, japońscy turyści są w tym najlepsi, mogą pstryknąć kilka ujęć. Gdańsk wita!
Mijały kolejne miesiące, góra śmieci rosła coraz bardziej. Jeden z okolicznych mieszkańców postanowił się z nią zmierzyć. Formalnie. Napisał do urzędników pismo, wykonał kilka telefonów. I tu natrafił na kolejną górę. Biurokracji i spychologii. Tak zaczęła się jego krucjata na miarę XXI wieku.
- Byłem w Wydziale Środowiska, pisałem do gdańskiego Zarządu Dróg i Zieleni, w końcu ruszyłem nawet do Wojewody. Nikt nie potrafił mi pomóc. Były jakieś obietnice, ale żadnych konkretów. Najśmieszniej było w pobliskim Biurze Obsługi Mieszkań. Tamtejszy kierownik zadeklarował, że wyśle na miejsce pracownika, który miał sprzątać śmieci do siatek. A tam trzeba było przynajmniej dziesiątek wywrotek – wspomina Witold Rybicki, mieszkaniec ulicy Bocznej.
Opisywane tu wysypisko leżało na terenie, należącym do Polskich Linii Kolejowych. Spółka wydzierżawiła go prywatnej firmie, która zajmowała się składowaniem odpadów. Inwestor ogrodził fragment terenu, postawił blaszane kontenery, zatrudnił ochroniarza. Nie minęło jednak wiele czasu, a śmieci „wyrosły” za ogrodzeniem. Na dodatek pojawiła się plotka, że inwestor zamiast utylizować odpady, zakopuje je w ziemi.
Ponad rok temu opisaliśmy tę sprawę na łamach naszego portalu. Przedstawicielka firmy zapewniała, że swój interes prowadzi zgodnie z prawem.
Po tym jak zainteresowaliśmy sprawą Straż Miejską, sterta śmieci została przez dzierżawcę terenu uprzątnięta. Strażnicy obiecali regularnie monitorować teren. Niestety, na obietnicach się skończyło.
Niedługo później historia się powtórzyła. W tym samym miejscu powstało kolejne nielegalne wysypisko. Większe od poprzedniego.
- Po kolejnych pismach, wreszcie w listopadzie zeszłego roku pracownicy ZDiZ-u zadeklarowali w oficjalnym dokumencie, że na miejsce zostaną wysłani ich inspektorzy. Myślałem, że uda się doprowadzić to miejsce do porządku. Przecież to nie tylko wstyd dla Oruni, ale też dla całego Gdańska – komentuje pan Witold.
Wizje lokalne nie przyniosły jednak rozwiązania. Przez kilka następnych miesięcy urzędnicy wspólnie z przedstawicielami PKP próbowali… skontaktować się z dzierżawcą terenu. To karkołomne zadanie okazało się zbyt trudne do zrealizowania – funkcjonująca tutaj firma zakończyła już działalność.
Śmieci przybywało, wizytówka Gdańska rodem z Szadółek miała się w najlepsze.
- W związku z niemożnością nawiązania kontaktu z dzierżawcą terenu, przedstawiciele Wydziału Środowiska spotkali się przedstawicielami PLK SA i Straży Miejskiej w Gdańsku oraz przeprowadzili wspólną wizję. Podczas tego spotkania przedstawiciel PKP SA Oddziału Nieruchomościami zobowiązał się doprowadzenia do uporządkowania terenu – mówi Anna Dobrowolska z Biura Prasowego w Gdańsku.
Obietnice nie były jednak realizowane. Od kwietnia do czerwca trwała wymiana pism między magistratem, a PKP. Góra śmieci rosła nadal.
Sprawa trafiła do jednego z miejskich radnych i do radnych osiedla. Pan Witold nadal dzwonił do różnych instytucji. Wszędzie stawiał pytanie, które zadawał już wielokrotnie: Kiedy i kto uprzątnie ten teren?
Pod koniec czerwca z magistratu nadeszła dobra wiadomość – w ciągu kilku dni wysypisko ma być zlikwidowane. Wszystkie prace zostaną wykonane na koszt dzierżawcy. Wywrotki przyjeżdżały puste, odjeżdżały załadowane. Takich kursów było wiele.
Teren uprzątnięto. Po roku czasu.
Kiedy pytamy urzędników, czy w całej historii mają sobie coś do zarzucenia, nie uzyskujemy konkretnej odpowiedzi. Nieoficjalnie wskazuje się na odpowiedzialność PKP. Ale czy taka zwłoka w działaniu byłaby możliwa, gdyby chodziło o „Szadółki” położone w Śródmieściu, czy we Wrzeszczu?
Magistrat przypomina, że mieszkańcy mają możliwość zgłaszania nielegalnych wysypisk - do Straży Miejskiej, na stronie Miasta i za pośrednictwem „Mapy Porządku”.
Jakie to proste, prawda?