Inne czasy, pamiętać warto

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2011-11-28 21:14:00

Konie w kuźni na Gościnnej? Sarny w Parku Oruńskim? Tańce na Dworcowej? Niemieccy policjanci na dzielnicy? Bagnety w drzwiach i faceci z toporkami za pasem? – pięć razy tak! Tak przynajmniej wynika z opowieści, także przedwojennych, jednego z mieszkańców Oruni.

- Przed wojną dzisiejszy Dom Kultury na Dworcowej to było miejsce, gdzie można było się napić kawy, a w niedzielę nawet potańczyć. Grała orkiestra, w ogródku bawiły się dzieci gości – zaczyna swoją opowieść Józef Chabierski, który pod koniec lat 30-tych przyjeżdżał do ciotki, mieszkającej wówczas na Oruni. Dziś mieszka on na ulicy Przyjemnej.

- Z tamtego okresu pamiętam również wał Kanału Raduni i Park Oruński. Po tym pierwszym spacerowały całe rodziny, w Parku pamiętam, że biegały sarny i bażanty. Cały zieleniec był ogrodzony, wchodziło się do niego od strony dzisiejszego przedszkola przy ulicy Raduńskiej – wspomina pan Józef, który pamięta również mniej przyjemne widoki z tamtych czasów.

Te dotyczą… niemieckich policjantów, których można było spotkać w okolicy dawnego komisariatu na Gościnnej. Wystarczyło kilka słów po polsku, aby zwrócić uwagę funkcjonariuszy. Za takie „przewinienie” groziły poważne nieprzyjemności. I to nie tylko od oficjalnych władz.
- Należy pamiętać, że był to rok 1938. Po Gdańsku, w tym też po Oruni kręciły się już niemieckie bojówki. Polacy byli prześladowani. Moja ciotka nie pozwalała mi wychodzić wieczorem na dzielnicę – przypomina sobie pan Józef.

Mój rozmówca trafił ponownie na Orunię w 1948 roku.
- Jak zobaczyłem Gdańsk po wojnie, to mi się płakać chciało. Tyle wypalonych budynków. Ale Orunia nie była tak zniszczona, dlatego też wielu ludzi przyjeżdżało wówczas na Orunię – tłumaczy.

W tamtych latach uwagę pan Józefa zwróciła uwagę zabytkowa kuźnia przy ulicy Gościnnej. Przed nią stały konie, wokół nich krzątał się kowal. Według relacji pana Józefa, dach domu mieszkalnego, położonego tuż obok kuźni, pokryty był trzciną.

Stawały tutaj wozy, które czekały na "swoją kolej". Prace kowala szczególnie lubiły obserwować dzieci. Miejsce to, jak wspomina pan Józef, tętniło życiem. Mój rozmówca cieszy się, że zabytkowa kuźnia już wkrótce doczeka się rewitalizacji. - Ale na tym zmiany na Oruni nie mogą się zakończyć - zastrzega.

Nawierzchnia ulicy Gościnnej była brukowana, jeździł tu tramwaj, a tu gdzie dzisiaj jest sklep spożywczy funkcjonowała mleczarnia.

Zdaniem mojego rozmówcy, to co odróżnia dawną i obecną Orunię, to zupełnie inna zabudowa i porządek na dzielnicy.
- Gdańszczanie byli przyzwyczajeni do porządku niemieckiego. Każdy miał przed swoim domem czysto, bo jak nie, to płacił słone kary. Z Raduni regularnie wywożono szlam, można było się tu kąpać i łowić ryby – wzdycha pan Józef.

Jego zdaniem, wszystko zaczęło zmieniać się na gorsze w latach 60-tych. Zniszczono stary cmentarz, na Związkowej i Raduńskiej rozpoczęła się budowa nowych bloków, podupadały kolejne kamienice i ogródki przed nimi.

Z kolei to, co łączy dawną i dzisiejszą Orunię, to kwestia „bezpieczeństwa na dzielnicy”. W obu przypadkach, jak komentuje pan Józef,  pozostawia ona wiele do życzenia. Choć z jego relacji wynika, że tuż po wojnie i w latach 50-tych było tu naprawdę niebezpiecznie.

- Odwiozłem kiedyś koleżankę na ulicę Gościnną, nie mieszkałem jeszcze wówczas na Oruni. Znałem jednak tutaj kilku kolegów. I wtedy mnie zobaczyli. Nie spodobało się im, że zalecam się do dziewczyny z ich dzielnicy – opowiada.

- Jeden z nich wyjął toporek i chciał mi „za karę” odrąbać cztery palce. „Kciuka możesz sobie zostawić” – powiedział mi tylko. Dobrze, że w kieszeni miałem wielkie klucze od bramy. Uderzyłem go i zacząłem uciekać. Gonili mnie przez całą Orunię – historia zakończyła się jednak szczęśliwie, pan Józef wciąż ma wszystkie palce.

Mój rozmówca pamięta także swoisty sposób komunikowania się między oruniakami… na bagnety.
- Pamiętam jak w latach 50-tych przyjechałem do kolegi na ulicę Junacką. Siedzimy u niego w domu i nagle słyszę głośny trzask. Okazało się, że to znajomy kolegi chciał się zaanonsować i zamiast zapukać, po prostu wbił mu bagnet w drzwi. Ale nikogo to jakoś nie zdziwiło – śmieje się pan Józef.

Miejscem, gdzie w latach 50-tych można było spotkać wielu oruniaków, były: Park Oruński i Dom Kultury na Dworcowej. Co łączyło oba miejsca?
- Można było tutaj potańczyć. Grała orkiestra. Bawiło się tu wielu ludzi – odpowiada mój rozmówca.

- W Adrii i jeszcze w lokalu na Sandomierskiej można było się napić piwa. Choć też trzeba było uważać, aby guza nie zarobić. To były jednak inne czasy – podsumowuje.