Autor: p.kluz, Data publikacji: 2012-01-07 12:17:00
Publikujemy wspomnienia mieszkańców Oruni, którzy przyjechali tu w 1946 roku. Odwiedzimy ulicę Gościnną, a przy niej kuźnię, szkołę nr 10 i pierwsze po wojnie oruńskie kino.
Dwoje z naszych rozmówców, rodzeństwo, Bogdan Stopa i Teresa Panasiuk, byli już bohaterami naszych artykułów o Oruni. Tym razem wspólna opowieść z Wernerem Gabhranem, mieszkańcem tej samej ulicy, Traktu Św. Wojciecha, poprowadzi nas na w samo serce dzielnicy – Oruński Rynek.
Naszą wycieczkę w przeszłości zaczynamy od kuźni. Razem z Bogdanem Stopą stoimy przed kuźnią w roku 1946, gdy miał 12 lat.
Tłok przed kuźnią i dźwięk kowadła
- Pamiętam kuźnię. Przechodziliśmy obok niej często chodząc do szkoły. Zawsze, bez względu na porę dnia, był tam duży ruch. Rano stało kilka albo nawet kilkanaście wozów. Kuli od rana do wieczora – opowiada pan Bogdan.
I zaraz dodaje:
- Po wojnie, w 1946, kiedy przyjechałem na Orunię, transport opierał się na koniach, a samochodami jeździło głównie wojsko. Nawet jeśli ktoś miał pojazd to trudno było dostać benzynę. Tłok w kuźni był taki jak dzisiaj przed warsztatem samochodowym.
W drodze do szkoły Bogdan Stopa z kolegami miał okazję bliżej przyjrzeć się kowalowi i pracy kuźni.
- Kowal konie podkuwał na zewnątrz, często przypatrywaliśmy się temu. Z przodu pod tym daszkiem koń stawał nogą na podwyższenie, a kowal oczyszczał mu kopyto. Potem przychodził z zaplecza z rozgrzaną podkową. Przykładał je do kopyta, z którego leciał dym. A następnie to jeszcze przybijał – wspomina Stopa.
Jak w oczach 12-latka wyglądał kowal? Przypomnijmy, był to rok 1946.
- Kowal nazywał się Bruski i, o ile pamiętam, był mężczyzną koło 40-letnim. Miał potężne ręce i mówił z akcentem kaszubskim. W tym czasie na Oruni ludność była bardzo różnorodna: miejscowi gdańszczanie, Kaszubi, Polacy ze wschodu, a najwięcej było repatriantów z Wilna. Oprócz kowala pracowało tam kilku pomocników, podkładali do ognia, poruszali miechami. Słychać było na Gościnnej odgłos dwóch młotów – raz jeden, raz drugi – mówi pan Bogdan.
Czego kowal nie zrobi
Według naszego świadka kowal zajmował się nie tylko podkuwaniem koni. Naprawiał również wozy, dorożki, obręcze kół, czy resory. Zajmował się także narzędziami związanymi z rybołówstwem – harpunami, kotwicami. W trudnych czasach powojennych zdarzały się nietypowe zadania.
- Tuż po wojnie, byłem świadkiem jak kobieta, chyba stara gdańszczanka wózkiem przywiozła kuchenkę żeliwną. Kuchenka była cała pogruchotana i kowal nie bardzo chciał się za nią brać, ponieważ była w bardzo złym stanie. Kobieta tłumaczyła, że jest wdową i nie ma na czym gotować dla dzieci. Wyciągała pieniądze, ale usłyszała, że te pieniądze to taki sam „szmelc” jak ta kuchenka. Wreszcie ściągnęła z szyi korale i nimi zapłaciła, a pan Bruski kazał naprawić kuchenkę – relacjonuje pan Bogdan i tłumaczy – Trzeba pamiętać, że przed wojną w Gdańsku walutą były guldeny, potem były marki, a tuż po wojnie pieniądze nie zawsze były przyjmowane. Pamiętam jak ludzie, szczególnie ze wsi, przyjeżdżali i płacili królikami, towarami spożywczymi.
To nie jedyna historia „transakcji bezgotówkowych” przed kuźnią, która utkwiła naszemu rozmówcy w pamięci.
- Kiedyś przyjechał gospodarz z Żuław i na wozie miał cztery szerokie gumowe koła. Przed kuźnią toczyła się ostra dyskusja. Kowal pytał gospodarza skąd wziął takie koła. Miał wątpliwości czy nie pochodzą od jakiejś radzieckiej armaty i czy nie pójdzie za to siedzieć. Gospodarz z kolei zapewniał go, że kupił je legalnie od Rosjan za wódkę i chciał, żeby kowal dorobił osie i uzbrojenie, czyli zrobił mu wóz. Pamiętam jak się targowali. Gospodarz oferował za to pół świniaka – śmieje się pan Bogdan.
Kucie koni nie tylko na Gościnnej przypomina sobie również Werner Gabhran urodzony w 1939 roku i mieszkaniec Oruni od 1946 roku.
- Idąc Gościnną widać było jak kują konie na zewnątrz pod zadaszeniem, ale ja pamiętam lepiej inne kuźnie. Były jeszcze dwie jadąc w stronę Św. Wojciecha. Jedna przy dzisiejszym Trakcie Św. Wojciecha tam gdzie zamknęli pizzerię Karollę, pracował tam kowal Tumas, i dalej za stacją benzynową Shell przy Eltorze – wspomina pan Werner.
Kino nieopodal kuźni
To, co interesowało chłopców, nie zawsze przyciągało uwagę dziewcząt. Kobieca pamięć prowadzi nas w inną stronę, ale wciąż niedaleko kuźni.
- Ja nie interesowałam się kuźnią. Pochodziłam ze wsi i wiedziałam jak wygląda kucie. Dla mnie kowal nie był tak interesujący – komentuje siostra pana Bogdana, Teresa Panasiuk, która przyjeżdżając w 1946 roku na Orunię miała 15 lat.
- Pamiętam natomiast salki katechetyczne, obok kuźni w podwórku przy ul. Gościnnej 14. Chodziliśmy tam na religię od czasu, gdy zakazali jej uczyć w szkole. Ale wcześniej w tym budynku, w dużej sali na dole, kino objazdowe wyświetlało filmy. Na początku oglądaliśmy filmy na stojąco. W ciągu seansu wymieniano taśmę 3 lub 4 razy. Za każdym razem zapalano światło. To było inne kino niż dzisiaj – uśmiecha się pani Teresa i stara przypomnieć sobie tytuł któregoś z filmów.
- Hmm, był taki film – „Rosanna z siedmiu księżyców”. No i oczywiście zawsze dodawano do tego kronikę. Przy Gościnnej 14 wyświetlano filmy około roku 1947, potem oglądaliśmy filmy w „Papowni” przy ul. Sandomierskiej. A jeśli chodzi o bilety to czasami było trochę tak, że kto silniejszy ten bilet dostał – wspomina Teresa Panasiuk.
Kino pamięta również Werner Gabhran, który na Oruni zamieszkał również w roku 1946 roku mając 7 lat.
- Przy wejściu do salek było takie małe okienko, gdzie sprzedawali bilety i zawsze po takiej imprezie jako dzieci zbieraliśmy drobne, które leżały na ziemi. W późniejszym czasie chodziliśmy do takiego prywatnego kina przy dawnym Hebanie (nieopodal byłego supersamu – przyp. red). Można było za złotówkę obejrzeć film, albo kreskówki – wspomina Pan Werner.
Glony i banany – czyli kulinarne nowinki
Kolejnym ważnym punktem na ul. Gościnnej, szczególnie dla dzieci była szkoła. Nowością dla przybyłych z różnych stron Polski uczniów nie byli jedynie koledzy i duże miasto, ale jak wynika z opowieści Bogdana Stopy, również kuchnia.
- Po wojnie w roku szkolnym 1946/47 na boisko za szkołą przyjeżdżał samochód duńskiego czerwonego krzyża. W południowych godzinach na dużej przerwie przywozili zupę. Każde dziecko w tornistrze miało blaszany kubek i ustawiała się długa kręcona kolejka. Zupę nalewano nam chochlą, a myśmy nazywali to glonami. Było to coś innego niż jadaliśmy w domu. Przypominało dzisiejsze paczkowane zupy z groszkiem i warzywami o konsystencji budyniu. Nawet nam to smakowało – mówi pan Bogdan.
Okazuje się, że na uczniów oruńskiej „dziesiątki” czekały czasami niespodzianki.
- Pewnego razu przywieźli nam owoce tropikalne. Po raz pierwszy mieliśmy do czynienia na przykład z bananem. Pamiętam jak jedna z pań stanęła na podeście samochodu i dawała nam instrukcje, żebyśmy nie jedli bananów ze skórką – śmieje się pan Bogdan i dodaje – dyskutowaliśmy z kolegami, że w smaku banany przypominają gruszki ulęgałki.
Infrastruktura szkoły po wojnie pozostawiała wiele do życzenia.
- Gdy zacząłem chodzić do szkoły nr 10 do piątej klasy, szkoła była zdewastowana do tego stopnia, że dyrekcja prosiła, żeby przynosić krzesła i stoliki. Sam znalazłem jakiś stolik i zaniosłem do szkoły – wspomina Bogdan Stopa.
Inaczej niż dzisiaj wyglądało również zaplecze szkoły.
- Nie było mowy o żadnym boisku. Za szkołą mieliśmy zwykłe podwórko z ziemią. Graliśmy w piłkę albo zbijaka, a większe wydarzenia sportowe odbywały się na „siódemce” – przypomina sobie pan Werner.