Wszyscy jesteśmy gospodarzami...chyba
Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2012-05-23 13:42:00
Brudne, zaśmiecone podwórka, o które nikt nie dba. W wielu miejscach na Oruni to niestety standard. Jest jednak ktoś, kto przekonuje, że okolica wcale nie musi tak wyglądać. I daje też konkretne wskazówki jak dokonać takiej zmiany.
Na temat dzierżawy i wykupu podwórek wie chyba najwięcej w całym Gdańsku. Paulina Borysewicz, architekt, niezależny konsultant, doradzający w tej kwestii miastu, zaangażowała się w ostatnich miesiącach także w projekt na ulicy Ramułta i Związkowej.
O czasochłonnym, ale potrzebnym procesie wykupu podwórek, a także o trudnej do zmiany mentalności Polaków, „oruńskiej ciąży”, boksowaniu między wydziałami, procedurze dzierżawy, bezlitosnej Warszawie i wielu innych kwestiach opowiada nasza rozmówczyni.
Przechodząc przez wiele oruńskich podwórek można odnieść takie wrażenie: nikt o nic tutaj nie dba. Ani mieszkańcy, ani miasto. Dlaczego tak jest? Czyja to wina?
Paulina Borysewicz: Podwórka, jak określają to architekci i socjologowie, są mentalnie niczyje. Co to oznacza? Mieszkańcy nie czują się tutaj właścicielami, uważają ten teren za gminny, miejski. Ludzie nie mają zbudowanego poczucia, że miasto to mieszkańcy.
Tymczasem to my wszyscy jesteśmy miastem Gdańsk, my jesteśmy gminą. Gmina to nie urząd gminy, czy wójt, to zbiór ludzi, których coś łączy.
Wiemy jednak co wydarzyło się w Polsce po 2 wojnie światowej. Wszystko zostało upaństwowione, stało się wspólne. Tylko, że dla ludzi „wspólne” oznaczało „niczyje”. A to już można było niszczyć, można było rozkradać, nikt w żaden sposób nie przywiązywał do tego uwagi. Tak samo jest z podwórkami.
Czyli tak dzieje się wszędzie w Polsce, Orunia nie jest żadnym wyjątkiem...
Oczywiście, że nie. Tam jednak gdzie są prywatne tereny, gdzie są domki jednorodzinne, czy nawet tereny spółdzielcze, tam widać już gospodarza. W Gdańsku, jeżeli chodzi o dzierżawę i wykup, przodująca jest Strzyża. Wjeżdżając w tę dzielnicę, człowiek ma wrażenie, że znalazł się w innym świecie. Podwórka zadbane, zielono dookoła, nie walają się nigdzie śmieci. Na pewno jednym z czynników, że wygląda tam tak dobrze jest fakt, iż od wielu lat działa tam naprawdę prężna Rada Osiedla. Też przecież mieszkańcy.
Orunia pod takim „gospodarskim” względem plasuje się na szarym końcu?
Aktywność społeczna zaczęła się tutaj rozwijać. Trudno jest opisywać ten proces i od razu dawać konkretne diagnozy. Poczekajmy trochę. To tak jakby Orunia zaszła w ciążę, a ktoś chciałby od razu znać płeć dziecka (śmiech).
To w którym miesiącu jest Orunia?
Nie wiem, początek. Może drugi tydzień (śmiech).
To porozmawiajmy o tych początkach. Chyba trudnych. Wspólnie z Gdańską Fundacją Innowacji Społecznej wzięłaś udział w akcji zmiany jednego z podwórek przy Ramułta i Związkowej. W okolicznych blokach jest około 100 mieszkań. Tymczasem zaledwie kilkanaście mieszkających tam osób pomagało wam upiększać ich własne podwórko...
Tak, ale wszystko zależy o jakim rejonie mówimy. Postrzeganie przestrzeni jako wartości, mentalne poczucie, ze ja mam wpływ na otoczenie, wynika z tego co masz w głowie. Ze świadomości. Jeżeli żyjesz w przekonaniu, że nic od ciebie nie zależy, że jesteś bezwolny, że jesteś trybikiem w mechanizmie, to tak naprawdę masz zerowy kapitał społeczny, zerowe poczucie bycia w państwie demokratycznym. Jak wtedy można mówić o tym, że będziesz chciał cokolwiek zrobić dla swojego otoczenia?
Orunia jest takim rejonem?
Nie chcę tu nikogo wartościować, ale trudno uniknąć porównania, że to trochę zależy od wykształcenia. Im większą masz świadomość, że masz wpływ na swoje otoczenie, tym więcej chcesz w stanie zrobić. No bo zobaczmy. Jeżeli ktoś wstaje o 6 rano, idzie do pracy, tam robi to co mu każą, odlicza godziny do końca. Później wraca do domu, przechodzi przez podwórko, nawet na nie spojrzy, klapnie przed telewizorem, otworzy piwo, patrzy na jakieś durnoty i idzie spać. To gdzie my możemy mówić, że ten człowiek ma poczucie samouświadomienia?
To właściwie po co w ogóle mówić o jakiś dzierżawach czy wykupach podwórek? Ludziom to nie przeszkadza, że ich podwórko przypomina śmietnik, miastu chyba też nie, skoro w wielu przypadkach w ogóle o nie dba...
To jest proces. Nie od razu uda się przekonać ludzi do zmian. No bo zobacz, człowiek żyje na tym samym podwórku 30, 40 lat i cały czas z niego korzysta. I nagle przychodzi ktoś do niego i mówi: niech Pan, Pani to wydzierżawi, albo wykupi. Naturalna reakcja jest taka: a po co? Co ja sobie będę robił jakieś kłopoty.
No właśnie co się zmieni jeżeli wykupimy lub wydzierżawimy podwórko?
Zmieni się nasza mentalność. Poczujemy się właścicielem. I to naprawdę niewielkim kosztem. W przypadku dzierżawy, wspólnota będzie mogła już sobie ogrodzić podwórko i upiększać teren po swojemu. A jak wykupi, to nawet będzie mogła stawiać tam jakieś budynki. Albo może zrobić płatny parking? Wszystko będzie zależeć od mieszkańców.
Zanim porozmawiamy o procedurze wykupu i dzierżawy, jeszcze jedna kwestia. Jak to możliwe, że w gdańskim urzędzie, który zatrudnia ponad 1000 osób, nie ma osoby, która zapoczątkowałaby taką akcję jak na Ramułta i Związkowej? Chodzi o to, aby to urzędnik napisał projekt, przeszedł się po mieszkaniach, używał argumentów, jakich Ty teraz używasz. Skoro mówisz, że zmiana mentalności ludzi to jest proces, to czemu urzędnicy nie próbują się w niego włączyć?
Mylimy pojęcia. Urząd to są osoby, które mają pewne określone rzeczy do zrobienia. To jest trochę tak, jakbyś namawiał ludzi w rządzie, do tego aby tworzyli organizacje i działali społecznie. Historie taka jak na Ramułta i Związkowej muszą wychodzić od ludzi.
Albo od organizacji pozarządowych, jak w tym przypadku?
Dokładnie tak. To jest ogromne pole do popisu dla organizacji pozarządowych. Pamiętajmy też, że projekt na Ramułta i Związkowej miasto wsparło określoną kwotą pieniędzy.
Jedna z naszych czytelniczek, mieszkanka Oruni mówi nam: próbowałam wykupić podwórko na własność, złożyłam pismo do urzędu i przez siedem miesięcy nie dostałam na nie żadnej odpowiedzi. Tak wygląda pomoc urzędników w tej kwestii?
Myślę, że ta historia jest całkiem prawdopodobna. Ale trzeba zrozumieć pewien mechanizm. Kiedyś byłam na spotkaniu prezydenta Adamowicza z dyrektorami gdańskich wydziałów. I widziałam u niego irytacje, już nie jako prezydenta, a człowieka, mieszkańca Gdańska. Pytał on, dlaczego to wszystko tyle trwa, dlaczego urzędnicy nie informują jaki jest tok sprawy...
I jak tłumaczyli się urzędnicy?
Tłumaczyli, że nie są w stanie się z tym wszystkim obrobić...
To tyle osób chce w Gdańsku wykupywać lub dzierżawić od miasta podwórka?
Tam chodziło też o inne sprawy, nie tylko o podwórka. Ale powiem Ci jak to wygląda w Gdańskim Zarządzie Nieruchomości Komunalnych. Jedna osoba w całym wydziale zajmuje się sprawami wykupu i dzierżawy podwórek.
To rzeczywiście ciekawe. Ty mówisz o dzierżawie i wykupie podwórek, jako jednej z ważniejszych kwestii. Mówisz o zmianie mentalności, byciu gospodarzem, upiększaniu swojej okolicy, słowem – o korzyściach dla miasta. Tymczasem GZNK, która administruje dziesiątkami tysięcy mieszkań w Gdańsku, oddelegowuje do tego zadania jednego urzędnika. Może jest tak, że dla miasta kwestia wykupu i dzierżawy podwórek w ogóle nie jest istotna?
To nie jest tak. Ale rzeczywiście Biura Obsługi Mieszkań (filie GZNK – przyp. red.) mają często inne zadania na głowie, dla nich ważniejsze. A to komuś wali się dach na głowę, a to komuś zalewa piwnicę, to gdzieś wykwitł grzyb. To są bardziej palące potrzeby.
Przyjmijmy, że po naszych artykułach kilka osób z Oruni chce wykupić swoje podwórko na własność i zadbać o nie na swój sposób. Od czego powinni zacząć?
Powinni się zebrać jako wspólnota i podjąć stosowną uchwałę, która później musi trafić do gdańskiego Urzędu. Doradzałabym najpierw podjąć uchwałę o dzierżawie, nie o wykupie. Jest to zdecydowanie szybsza procedura, trwa około 1,5 miesiąca, a ludzie i tak mogą już czuć się gospodarzami na wydzierżawionym terenie. W przypadku wykupu (za 2% rzeczywistej wartości terenu) podwórka, procedura trwa znacznie dłużej. Biegły musi oszacować wartość terenu, swoją opinię musi przedstawić kilka gdańskich wydziałów. Generalnie trwa to około 2 lat.
Czemu tak długo?
Czasem nie da się uniknąć boksowania między wydziałami, które mają różne opinie dotyczącego tego samego terenu. Jeden z nich uważa, że można go sprzedać mieszkańcom, drugi, że nie do końca, bo pogorszyłoby to warunki innym, działającym w pobliżu wspólnotom. Są i tarcia na linii mieszkańcy, Wydział Architektury. Ten ostatni patrzy na wszystko z punktu widzenia globalnego zarządcy. Mieszkańcy chcą wykupić fragment podwórka, a urzędnicy zastanawiają się, co zrobić z pozostałą częścią terenu. I czasem mówią nie.
Ile zostało już wydzierżawionych i wykupionych podwórek w Gdańsku?
Kilkaset. 50 wniosków o wykup jest nadal w toku.
Jak ta kwestia wygląda w innych miastach?
Wiem, że bardzo dobrze działają w tej kwestii organizacje pozarządowe we Wrocławiu. Tam bardzo dobrą robotę wykonał pan Zdrojewski, jak jeszcze był prezydentem Wrocławia. Wsparł szereg inicjatyw niewielkimi zastrzykami pieniędzy. Wiedział, że takie zmiany można wprowadzać tylko oddolnie, nie nakazem z góry. Nie oszukujmy się, ile osób wykupi lub wydzierżawi swoje podwórko, bo ktoś im tak kazał? No właśnie...
Prezydent Adamowicz też tak myśli?
Ma tego świadomość. Ale dajmy Gdańskowi ochłonąć po Euro. Chcę też podać jeszcze przykład Warszawy. Tam rzeczywistość jest brutalna. Nikt się nie przejmuje, że ktoś nie ma pieniędzy na wykup lokalu, czy, że nie ma chęci na dzierżawę swojego podwórka. Przychodzi deweloper, wykupuje mieszkania, proponuje dotychczasowym mieszkańcom lokale zastępcze. A podwórka? Są sprzedawane na pniu, a kupują je ludzie, którzy wcale nie mieszkają w okolicy. Ktoś chce sobie zrobić parking i na tym zarabiać? Proszę bardzo. Wolny rynek, wolna amerykanka. Póki co w Gdańsku tak nie ma, ale nie jest powiedziane, że tak będzie zawsze. Gmina może mieć dosyć utrzymywania tych terenów, a wtedy mieszkańcy mogą obudzić się z przysłowiową ręką w nocniku.
Dziękuję za rozmowę.