Autor: f.botor, Data publikacji: 2009-09-05 20:26:00
Rozmowa z Klemensem Fierke, jednym z nielicznych mieszkańców Olszynki, którzy swoją osobą łączą przedwojenną historię i teraźniejszość.
Jak wyglądał Pana przedwojenny dom?
Było nas siedmioro, a ja byłem drugim dzieckiem. Mój ojciec był Niemcem. Pracował jako ślusarz na kolei. Moja mama była Kaszubką. Mieliśmy dom na Olszynce, która nazywała się wtedy Walddorf. Był to dom z ogrodem jeden z wielu w okolicy.
Na czym polegała specyfika Olszynki?
Tu oprócz czterech właścicieli większych majątków ziemskich mieszkali głównie robotnicy, urzędnicy, kolejarze... Każdy miał swój mniejszy lub większy dom i ogródek. W ogródku uprawiał warzywa i owoce. To był taki kawałek wsi na obrzeżach miasta.
A jak wyglądała struktura narodowościowa Olszynki przed wojną?
Na Olszynce mieszkała głównie ludność niemiecka, ale z opowieści rodziców wiem także o Holendrach. Na przykład na ul. Modrej można znaleźć jeszcze osiedla domków holenderskich. Po drugiej stronie Kuryłki, na końcu ul. Łanowej, za Motławą stoi taka stara chata. Przed wojna była tam karczma, do której Holendrzy latem przypływali kajakami, a zimą przyjeżdżali na łyżwach. Bawili się, a potem wracali. Niestety, nie mogę za wiele powiedzieć na temat czasów przedwojennych, ponieważ urodziłem się w roku 1935. Czas przedwojenny znam tylko z opowiadań rodziców.
Ludzie tu przed wojną uważali się za gdańszczan, czy odczuwali odrębność ze względu na to, że mieszkają na Olszynce?
Oczywiście, uważali się za gdańszczan, ale jednocześnie podkreślali, że pochodzą z Olszynki. Do teraz mówi się, że „idę do miasta“, mając na myśli centrum Gdańska.
A jak wojna obeszła się z tą okolicą?
Trzeba pamiętać, że w Gdańsku działania wojenne, frontowe, trwały trzy tygodnie – od 9 marca 1945 do końca tego miesiąca. Wiele domów zostało wtedy uszkodzonych lub zniszczonych. Nasz został zniszczony 9 marca 1945 roku. My przeżyliśmy ukryci w bunkrze, który wybudował ojciec. Pamiętam, że jak po bombardowaniu weszliśmy do zniszczonego domu, to w środku zobaczyliśmy nienaruszoną figurkę Matki Boskiej. Wszystko było zniszczone tylko figurka ocalała. Do dzisiaj stoi w domu mojej siostry. Czas walk i okres po nich to był straszny okres. Gdańsk płonął, nie było pożywienia, wody. Z wycieńczenia umarł mój półtoraroczny brat. Pochowaliśmy go w ogrodzie. Wtedy nie było urzedów, ani kościoła, więc ludzie chowali swoich bliskich w swoim zakresie. Do dzisiaj na Wszystkich Świętych palimy świeczki na na grobie brata.
A pamięta Pan jak zaczęła się wojna?
Pamiętam jak tata przyszedł do domu i powiedział do mamy: „Słyszysz?“. To były strzały na Westerplatte – początek wojny.
Większość Niemców wyjechała przed wkroczeniem Rosjan?
Nie. Większość Niemców została tu aż do kapitulacji. Dopiero wtedy podstawiono wagony na ul. Toruńską koło Dolnej Bramy. Wtedy my też wyjechaliśmy.
Czy byliście przymuszani do wyjazdu?
Nie. Niektórych Niemców wypędzano z mieszkań, najczęściej w momencie, kiedy jakiś „polityczny” upodobał sobie mieszkanie, ale nie nakazywano im opuścić Gdańska. Trzeba pamiętać, że cała wojna, a także okres bezpośrednio po jej zakończeniu, to był naprawdę dziki czas. Pamiętam pierwszych Polaków, którzy tu przyjechali. Chodzili od domu do domu z karabinem przewieszonym na sznurku, a w nocy słychać było okrzyki i nawoływanie pomocy dobiegające z okolicznych domów.
Jak wyglądała podróż do Niemiec?
Na początku, jeszcze przed wkroczeniem Rosjan, rodzice planowali płynąć do Niemiec Gustloffem, ale zrządzeniem losu ojciec zrezygnował z tego środka transportu. Na wyjazd zdecydował się dopiero po kapitulacji. Wzięliśmy co mogliśmy udźwignąć i pojechaliśmy. Do dzisiaj pod płotem naszego domu stoją dwie skrzynie, w których wieźliśmy nasz dobytek. Na początek zawieziono nas do Piły. Od tego momentu byliśmy przerzucani z pociągu do pociągu. Raz jechaliśmy transportem z węglem, innym razem w bydlęcych wagonach. Powoli przesuwaliśmy się na zachód. Trafiliśmy do Schwerin, tam spędziliśmy kilka miesięcy. Później, rozumiejąc konsekwencje podziału Niemiec i Europy, tata zadecydował, że pojedziemy dalej na zachód. Już wtedy było wiadomo, że zapadnie żelazna kurtyna. Jechaliśmy przez Duisburg, Dusseldorf, Karlsruhe i zatrzymaliśmy się przed samą granicą holenderską. Pamiętam straszny głód, który wtedy panował. Razem z siostrą szukaliśmy w śmietnikach łupin po ziemniakach. Zbieraliśmy kłosy na polach, które u piekarza wymieniało się na kawałek chleba, czy bułkę. To był 1946 rok. W Polsce w tamtym czasie nie było tak fatalnych warunków. A tam było strasznie... Zmiany na lepsze nastąpiły w ciągu jednej nocy; nadeszła pomoc z UNRRY, ze Stanów Zjednoczonych. Wszystko zaczęło się powoli układać; ja chodziłem do szkoły, ojciec pracował. Ale codziennie wracał do domu i popadał w nostalgię. To była tęsknota za Gdańskiem. Przekonał matkę, żeby wrócić. Zabraliśmy się z transportami Polaków, którzy wracali z robót przymusowych.
Jaki zastaliście widok po przyjeździe?
Gdy Niemcy uciekali to przerwali Wisłę. Tu jest depresja, więc wszystko zalała woda. Nie miała gdzie wsiąknąć, więc tu została przez cała zimę 1945-46. W ciągu zimy wszystko zginęło. Każdy krzak, każde drzewo. Nic nie zostało. Ten zielony zakątek Gdańska zamienił się w pustynię. Polacy, którzy przyjechali tu po wojnie i osiedlili się na Dolnym Mieście, nie mieli czym palić, więc szukali drewna na opał. Wycięli wszystkie drzewa i płoty do wysokości zamarzniętego lodu. Jak woda została w końcu wypompowana, to z drzew i płotów zostały tylko kikuty. Strasznie to wyglądało.
Jak pamięta Pan te pierwsze miesiące w Gdańsku?
Tułaliśmy się. Mieszkaliśmy kątem u rodziny ojca. W końcu wprowadziliśmy się do opuszczonego domu obok, który nie miał dachu, drzwi, okien – wszystko zostało rozkradzione. Ja z ojcem szukaliśmy blachy na gruzowiskach i kryliśmy nasz dach. Potem musieliśmy się dopominać o ziemię, na której mieszkalismy przed wojną i która była własnością mojego ojca. Kiedy wróciliśmy, nasze działki były rozparcelowane. Na szczęście mamie udało się „wychodzić“ tę sprawę w urzędach.
Jak ówczesne władze się z Wami obchodziły?
Kazano nam zmienić nazwisko, ale ojciec się nie zgodził. Tata nie umiał po polsku ani słowa i nie nauczył się do końca życia. Potrafił tylko powiedzieć „dzień dobry“, „paczkę sportów“ i „do widzenia“. Pracował na Trojanie, w naprawie taboru kolejowego. Chodził na kurs języka polskiego, który kończył się egzaminem. Ojciec nic nie umiał, a egzaminatorzy machnęli w końcu na to ręką. Pokazali mu obrazek ze Stalinem i zapytali, kto to jest. Odpowiedział: „Generalissimus Stalin“. „Dobrze – odpowiedzieli mu. - Zdał pan“.
A jak zachowywali się Pana rówieśnicy?
Na początku pluli mi w twarz. Często byłem wyzywany od Szwabów. Pamiętam, że raz nawet ksiądz wyrzucił mnie z konfesjonału [Pan Klemens śmieje się]. Nie umiałem jeszcze wtedy ani słowa po polsku. To były rekolekcje, a ja poszedłem do spowiedzi. Zacząłem się spowiadać, oczywiście, po niemiecku, bo jak inaczej? Ksiądz mnie wygonił z konfesjonału. Wtedy poszedłem do domu i ojciec zabrał mnie do spowiedzi do kościoła Św. Józefa. Potem już tylko tam chodziłem do spowiedzi. Tam do dzisiaj spowiadają po niemiecku.
Pomimo tych ekscesów nie wyjechaliście z Polski...
Rodzice pisali podanie o umożliwienie wyjazdu dziewięć razy. Nie pozwolono im mimo tego, że wyjechało rodzeństwo ojca i wielu kolegów. Ja zacząłem pracę w stoczni. Nauczyłem się zawodu stolarskiego. Przeszedłem drogę od czeladnika do mistrza. Byłem sumienny, nie spóźniałem się do pracy. Odbyłem służbę wojskową w Ludowym Wojsku Polskim. Założyłem rodzinę i zostałem.
A jak Pan widzi Olszynkę po latach?
Trochę nie mogę zrozumieć, czemu przed wojną każdy kawałek terenu był zagospodarowany, każdy miał ogródek, w nim warzywa i owoce. A dzisiaj jest tutaj tyle nieużytków. Przecież tu są bardzo dobre ziemie. Wtedy się opłacało, a teraz nie? Ale są też widoki na lepsze. Na przykład w końcu Olszynka będzie skanalizowana. U schyłku mojego żywota doczekałem się [śmiech].
Bardzo dziękuję za rozmowę.