Są pytania, odpowiedzi mniej

Autor: p.olejarczyk, Data publikacji: 2012-07-10 10:32:00

W Polsce władza (i to na różnych szczeblach) nie zawsze chce dzielić się informacjami z obywatelami – mówią nam członkowie ogólnopolskiego Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich, którzy od kilku już lat próbują ten stan rzeczy zmienić. Złamać opór urzędników nie jest jednak łatwo.

- Pytać, to wiedzieć, a wiedzieć to rządzić. Obywatele mają prawo dostępu do informacji publicznej, mają prawo wiedzieć jak i na co wydatkowane są środki publiczne. Niestety, w wielu przypadkach teoria mówi jedno, praktyka drugie – wypowiada się Aneta Pierzchała-Tolak, prawnik i członek SLLGO.

- W urzędach nie brakuje podejścia: dzielenie się wiedzą to dzielenie się władzą. A więc obywatel nie powinien wiedzieć tyle co „my”, stanowi wtedy konkurencję. Oczywiście nie każda władza tak się zachowuje, do nas trafiają jednak tylko „złe” przypadki – nie ukrywa Krzysztof Izdebski, prawnik i reprezentant SLLGO.

Stowarzyszenie starło się już w sądach (i wygrało) między innymi z Polskim Związkiem Piłki Nożnej, Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i najważniejszymi osobami w państwie – premierem, prezydentem i marszałkiem senatu. W tych sporach, chociaż tematyka dotyczyła raz tarczy antyrakietowej, kiedy indziej Funduszów Emerytalnych, zawsze chodziło o to samo – o łamanie dostępu do informacji publicznej.

Tymczasem, jak przekonują członkowie SLLGO, informacja publiczna (jest nią każda wiadomość wytworzona lub odnosząca się do władz publicznych) to jedno z kluczowych praw człowieka. W Polsce, nagminnie łamane.

Dlatego też do Stowarzyszenia zwraca się coraz więcej osób z prośbą o pomoc. Tylko w ostatnich trzech miesiącach SLLGO, które służy wszystkim bezpłatną prawniczą radą, miało 150 takich interwencji. Z całej Polski, dużych miast i niewielkich wsi. Ludziom odmawiano informacji w wielu kwestiach. Często powołując się na dość wątpliwe tłumaczenia.

- Zadzwonił do nas Pan, który chciał dowiedzieć się w swoim mieście, ile kosztują komputery, zakupione do urzędu. Dostał odpowiedź, że nikt mu tego nie powie, bo to jest tajemnica przedsiębiorcy. Co oczywiście jest bzdurą, ustawa o finansach publicznych mówi wprost, że w takim przypadku nie można się powoływać na takie tłumaczenie – opowiada Izdebski.

- Ja z kolei miałam dziwne zdarzenie w Gdyni. Kiedy poprosiłam o rzuty obiektu tutejszego Urzędu Miasta odpowiedziano mi, że muszę wykazać...interes publiczny mojej prośby. Później twierdzono, że to o co wnioskuję, to nie jest informacja publiczna. Szybko im udowodniłam, że nie mają racji. Coś co powinno wisieć na każdym piętrze Urzędu, jego zdjęcia i plany, jest owianą taką tajemnicą – dziwi się Pierzchała-Tolak.

Oprócz potyczek sądowych, bezpłatnego poradnictwa, SLLGO organizuje również warsztaty i kursy z dostępu do informacji publicznej, z których skorzystało już ponad tysiąc osób. Takie działania, choć z pewnością pożyteczne, nie są jednak tak skuteczne jak walka SLLGO na jeszcze innym froncie, legislacyjnym.

Stowarzyszenie , po wcześniejszych badniach i przeprowadzonych sondażach wśród mieszkańców, nakłoniło władze w kilku województwach do zmiany prezentacji Biuletynów Informacji Publicznej. – Jest więcej informacji, są one bardziej przejrzyste. Ludzie nie muszą już wysyłać tak dużo zapytań do urzędów, mogą znaleźć wiele interesujących ich wiadomości właśnie w Internecie – wyjaśnia Pierzchała-Tolak, która jednocześnie przyznaje, że nie wszystkie postulowane przez Stowarzyszenie i mieszkańców zmiany weszły w życie.

SLLGO nawołuje (póki co bezskutecznie) do wprowadzenia, wzorem chociażby Wielkiej Brytanii, czy Bułgarii, rejestrów wniosków i odpowiedzi na informacje publiczne. – Można byłoby ocenić wiarygodnie skalę, jak to w Polsce wygląda, jeżeli chodzi o informację publiczną. Bo teraz to jest tak, że urzędnicy tworzą swoje badania na temat dostępności do informacji publicznej, które często trudno zweryfikować – komentuje Izdebski.

Działania Stowarzyszenia, i tu trudno się dziwić, nie przypadają do gustu każdemu. Pół biedy, kiedy oponenci z różnych kręgów władzy używają prawnych środków do powstrzymania zapędów SLLGO. Zdecydowanie gorzej, ale i śmieszniej jest wtedy, kiedy przeciwnicy imają się dość bezpardonowych chwytów.

- Kiedyś nasze członkinie prowadziły monitoring wydatkowania budżetu jednego z miasteczek koło Warszawy. Tamtejszy burmistrz mocno się na nas wkurzył za to, że mu wchodzimy w paradę – opowiada Izdebski. – Proszę sobie wyobrazić, że na jednej z naszych stron wypatrzył jakiś komentarz czytelnika (najprawdopodobniej był to automat) z linkiem do strony porno. Zadzwonił więc do prezydent Warszawy z oskarżeniem, że promujemy pornografię – dodaje prawnik.

Ktoś może jednak zapytać, po co to wszystko? Po co emocjonować się czymś tak (dla wielu abstrakcyjnym), jak informacja publiczna?
- Nasze działania wywołują jakiś ferment. Pokazujemy władzy, że nie jesteśmy tylko wyborcami raz na cztery lata. Jesteśmy obywatelami i chcemy w pełni korzystać z naszych praw – odpowiada Izdebski.